FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Historie ludzi, których wyrzucono ze szkoły

Kiedy jesteś mały, wylecieć ze szkoły wydaje się szczytem marzeń. Niestety prawda jest taka, że to nic fajnego

Jak dziecko wyobraża sobie rozstanie ze szkołą. Niestety w rzeczywistości nie jest to takie fajne. Ilustracja: Dan Evans

Kiedy jesteś mały, wylecieć ze szkoły wydaje się szczytem marzeń. Twoje życie przemieniłoby się w wieczne wakacje, podczas których mógłbyś całymi dniami oglądać kreskówki, wcinać lody i wkręcać ludzi z telefonu rodziców. Jedyne co musiałeś zrobić, to napluć nauczycielce do kawy lub wdać się w poważniejszą bójkę.

Prawda jest taka, że to nic fajnego. Wyrzucenie ze szkoły to okropne przeżycie, które może spieprzyć ci dzieciństwo. Niektórzy nie musieli nawet poważnie naruszyć regulaminu, wystarczyły zaburzenia psychiczne lub orientacja seksualna.

Reklama

Swoimi historiami podzieliła się czwórka ludzi, których z różnych powodów wydalono ze szkół.

Ellen, 23 lata, Anglia

Któregoś razu matematyczka wyrzuciła mnie z klasy – z jakiegoś powodu przeszkadzało jej rzucanie po sali książkami i ołówkami. Na obu końcach korytarza znajdował się sprzęt p.poż. Uznałam, że zabawnie będzie oblać wszystko strumieniem wody z węża. Okazał się on jednak silniejszy, niż przypuszczałam.

Gdy upuściłam go na ziemię, woda w mig rozlała się po całym korytarzu. Wąż wymknął mi się spod kontroli i nie mogłam go opanować. Wykładzina, którą wyłożony był korytarz, nasiąkła i woda zaczęła skapywać na niższe piętro.

Przestraszyłam się i zbiegłam na sam dół, do szkolnej stołówki, upewniając się, że kucharki dobrze mnie widziały. Szybko wykombinowałam, że to będzie moje alibi. Niestety, wszystko uchwycił szkolny monitoring. Wywołana przeze mnie powódź podtopiła dwa piętra, uszkodziła instalację elektryczną i sufit w kilku różnych miejscach. Spowodowała straty rzędu kilku tysięcy złotych.

Oczywiście zadzwonili do mojej mamy, która musiała zgarnąć mnie ze szkoły. Powiedzieli jej, że będzie musiała zapłacić 2500 zł na poczet naprawy poczynionych przeze mnie szkód. Nie chciałam się stawić na spotkanie z matką i nauczycielami, co skończyło się skreśleniem listy uczniów. Nie straciłam jednak ducha – nie mogłam się wprost doczekać, żeby przyszpanować tym przed znajomymi.

Jednak rzeczywistość nie była tak różowa. Większość czasu spędzałam w łóżku albo przed komputerem. Szybko zaczęło mnie to nudzić, bo wszyscy moi kumple całe dnie siedzieli w szkole. Wciąż chodziłam z nimi na przyrodę, angielski i matmę, ale zaraz po zajęciach musiałam opuszczać budynek. To nie była najmądrzejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam, ale przynajmniej nauczyłam się, żeby nie igrać z sikawkami.

Reklama

Izzy, 18 lat, Szkocja

Przez sześć lat chodziłam do szkoły z internatem. Wywalili mnie z niej w ostatniej klasie. Przez cały ten czas zupełnie sama, z bardzo niewielkim wsparciem ze strony pedagogów, zmagałam się z zaburzeniami psychicznymi. Dwa lata temu mój stan stanowczo się pogorszył. W styczniu przedawkowałam leki i wylądowałam w szpitalu. Nauczyciele powiedzieli mi, że mogę wrócić na zajęcia, kiedy tylko będę chciała. Pojawiłam się na nich już kilka dni później.

Na dywaniku u dyrektorki dowiedziałam się, że nie obchodzi jej moja próba samobójcza, ale takie wydarzenia źle wpływają na wizerunek szkoły, na którym zależało jej bardziej, niż na moim zdrowiu i życiu. Nalegała, bym sama odeszła, jednak pozwoliła mi zostać przez kolejne dwa tygodnie. Chciała sprawdzić, czy dam sobie radę ze szkołą, jeśli będę brała leki.

Kilka dni później miałam próbny egzamin. Nie odpowiedziałam na żadne pytanie, głównie dlatego, że zamiast spać poprzedniej nocy, walczyłam z atakami paniki. Jeden z nauczycieli się ze mną wstawił, ale niewiele to dało. Zostałam wezwana do gabinetu dyrektorki, która kazała mi się spakować. Wywaliła mnie ze szkoły.
Cały dzień zalewałam się łzami w pokoju. Co dziesięć minut wchodził jakiś nauczyciel, by sprawdzić, czy nie próbuję zrobić sobie krzywdy. Spakowała mnie przyjaciółka. Opuściłam miejsce, w którym spędziłam sześć lat życia, nawet się z nikim nie żegnając. Tylko kilka osób wiedziało, że zostałam wydalona, cała reszta zorientowała się, dopiero gdy przestałam przychodzić na lekcje. W samochodzie mojego wujka przeżyłam poważne załamanie nerwowe, zostałam więc z nim i jego dziewczyną jeszcze kilka dni, nim zaczęłam zastanawiać się nad nowym planem na życie.

Reklama

Moi rodzice przyjęli tę nowinę lepiej, niż się spodziewałam. Byli oburzeni postawą dyrektorki i bardzo mnie wspierali. Nauczyciele uważali, że powinnam ją zaskarżyć, wszyscy w szkole – tak uczniowie, jak i pracownicy – bardzo mnie bronili. Dyrektorkę w końcu zawieszono, ale nie sądzę, by miało to jakikolwiek związek ze mną.

Rob, 16 lat, USA

Całe życie uczyłem się w domu. Przepisy w USA mówią, że osoba pobierająca naukę w ten sposób co tydzień musi pojawiać się na spotkaniach z nauczycielami pomocniczymi. Nadzorowali moje postępy, zadawali i sprawdzali prace domowe i przybliżali program nauczania na kolejny tydzień. Nauczyciele pomocniczy to z reguły bardzo religijni ludzie, wymagający od swoich uczniów życia w zgodzie z Biblią.

Przez cały okres dojrzewania miałem zaniżone poczucie własnej wartości. Różniłem się od innych chłopców: bawiłem się głównie z dziewczynami, słuchałem popowych gwiazdek, a jako nastolatek zacząłem stawiać kłopotliwe pytania i kwestionować sztywne normy społeczności, w której się wychowywałem. W tym samym czasie zrozumiałem, że jestem gejem. Popadłem w głęboką depresję i w wieku 14 lat chciałem odebrać sobie życie.

Mój szkolny pastor kazał mi zmężnieć i pokonać homoseksualizm modlitwą.

Kościół, do którego chodziłem z rodzicami, też nie należał do postępowych. Byli znani z otwartej niechęci do osób LGBT, w tamtym okresie zbierali nawet podpisy przeciwko ustawom walczącym z dyskryminacją osób homoseksualnych. Musiałem uważać co i komu mówię.

Reklama

W tym czasie pastor mojej szkoły wciąż powtarzał mi, jakiej muzyki nie mogę słuchać i jakich ubrań nie powinienem zakładać. Kazał mi „zmężnieć" i dorosnąć do Boskiego planu. Zaproponował mi nawet „terapię". Stwierdził, że „pokonam homoseksualizm modlitwą". Zgodziłem się, ale nie dlatego, że w to wierzyłem. Myślałem, że wszyscy nieco mi odpuszczą. Gdy terapia miała się już ku końcowi, uciekłem z domu i o mało nie odebrałem sobie życia. Wszyscy byli przeciwko mnie: moi rodzice, znajomi z kościoła… Nigdy wcześniej nie czułem się tak podle. Po miesiącu spotkań z wielebnym wszyscy myśleli, że już wyzdrowiałem.

Stworzyłem konto na Twitterze, by móc otwarcie mówić o tym, co czuję. Podzielenie się ze światem moimi doświadczeniami i możliwość bycia szczerym z samym sobą bardzo mi pomogły.

Pewnego dnia dostałem SMS-a od matki. Szła na spotkanie z moimi nauczycielami. Powiedzieli jej, że sprawdzili moje konta na portalach społecznościowych i znaleźli poszlaki, z których wywnioskowali, że jestem homoseksualny. Rzeczywiście, na moim Facebooku figurowała informacja, że interesują mnie mężczyźni. Wywalili mnie przez to ze szkoły. Stwierdzili, że to z miłości i troski o moje dobro. Moim rodzicom, również bardzo konserwatywnym, wydawało się, że w pełni na to zasłużyłem.

To historia bez happy endu. Chodzę teraz do innej szkoły, chciałbym ją skończyć i iść na studia. Moja historia pokazuje, że ludzie LGBT wciąż spotykają się z jawną dyskryminacją. Wylecieć ze szkoły z powodu orientacji seksualnej to jakaś bzdura. Mam dość bycia poniżanym przez społeczeństwo za to, że staram się być sobą. Chcę być przykładem dla dzieciaków w podobnej sytuacji, pokazać im, że nie są ze swoim problemem same i że z czasem będzie im łatwiej.

Reklama

Marek, 22 lata, Polska

Chodziłem do ogólniaka w jednym z małych polskich miast. Nie mieliśmy tam zbyt wielu atrakcji, robiliśmy więc niekiedy strasznie głupie rzeczy – rzucaliśmy śnieżkami w przejeżdżające samochody, próbowaliśmy podpalać nasze bąki, takie rzeczy. Wiosną w okolicznych wsiach odbywały się odpusty, na których można było kupić całą masę różnych gadżetów: pistolety na kulki, długopisy z tuszem widocznym wyłącznie pod światłem UV (latarka sprzedawana oddzielnie), petardy, fajansiarską biżuterię i inne podobne badziewia.

Na dwa tygodnie przed zakończeniem drugiej klasy dowiedziałem się, że na jednym z tych festynów będzie można kupić wyjątkowo mocne i głośne petardy. Zebrałem więc ziomków, pojechaliśmy tam na rowerach i wydaliśmy na nie fortunę, robiąc zapasy, jakbyśmy szykowali się na wojnę. Cały wieczór przeprowadzaliśmy testy. Petardy napieprzały naprawdę hardo.

Na długiej przerwie wszyscy palacze – do których należałem – tradycyjnie zebrali się w toalecie, oddając się nałogowi (nauczyciele nie wyrażali zdecydowanego sprzeciwu tak długo, jak dym nie wylatywał na korytarz), a ja zacząłem się przechwalać nowym nabytkiem. Kilka zachęt pokroju „Odpalisz to od peta?", „No weź, będą jaja nie z tej ziemi", „Oceny ze sprawowania już wystawione, nic nam nie obniżą" i „Spoko, jak by co to cię kryjemy" wystarczyło, bym uznał wrzucenie zapalonej petardy do muszli klozetowej za najlepszy pomysł stulecia. Niestety eksplozja rozsadziła całą kabinę, ogłuszając nas wszystkich. Strumień wody z uszkodzonej toalety okazał się naprawdę intensywny i szybko zaczął podtapiać całe pomieszczenie, uciekliśmy więc stamtąd w popłochu. Tego dnia żaden z nas nie pojawił się już w szkole.

Reklama

Tylko życiowe sprawy. Polub fanpage VICE Polska i bądź z nami na bieżąco


Okazało się jednak, że zbyt duże zaufanie pokładałem w swoich znajomkach. Oczywiście mnie wydali, dyrektorka zadzwoniła do mojego ojca jeszcze tego samego dnia.

Odbyła się konfrontacja, podczas której mój tata świecił ze mnie oczami, dyrektorka krzyczała, że nie mam czego szukać w ich szkole, ja bałem się odezwać, a mój wychowawca, podstarzały wuefista, zdawał się całkiem rozbawiony całą sytuacją, powtarzając wciąż, że „reakcja pani profesor jest przesadzona, przecież to było całkiem śmieszne". Mój ojciec z zawodu jest hydraulikiem, zaproponował więc nieodpłatną naprawę wyrządzonych przeze mnie szkód. Udobruchało to nieco dyrektorkę, która pozwoliła mi zostać do końca roku i odebrać świadectwo.

Dzięki temu spędziłem względnie normalne wakacje (chociaż mój ojciec nie odzywał się do mnie przez kilka ładnych tygodni). Od września poszedłem do innej szkoły. Drzwi jedynego liceum w okolicy zatrzasnęły się za mną bezpowrotnie, wylądowałem więc w zawodówce, gdzie zacząłem kształcić się „na kucharza". I wiecie co? Pokochałem tę robotę, skończyłem szkołę i wraz ze znajomym otworzyliśmy w pierwszą w naszym mieście burgerownię. Gdybym został w ogólniaku, skończyłbym pewnie jako słoik, pracował w korpo w jakimś dużym mieście i pisał właśnie licencjat na jakichś gównianych studiach. Pamiętajcie, dzieci, nie ma tego złego.