Big Boi - Boomiverse

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Big Boi - Boomiverse

Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma? O nie, taka ocena "Boomiverse" byłaby zdecydowanie krzywdząca.

Ani się człowiek obejrzał, a rok temu zleciała dekada od ostatniej płyty OutKast, czyli bez cienia wątpliwości jednego z najważniejszych, najbardziej wpływowych i wizjonerskich zespołów w historii hip-hopu. Brakuje ich jak cholera, nie ma się co oszukiwać. Chemia André 3000 i Big Boia była zjawiskowa i pozwoliła dwóm zajebistym kolesiom w Cadillacu dojechać z Atlanty na sam szczyt. Popularności, szacunku i czego tylko sobie można wymarzyć za dzieciaka. No ale trzeba sobie jasno powiedzieć - to se ne vrati, czas przeszły dokonany.

Reklama

Największą krzywdą jaką można by było uczynić "Boomiverse", trzeciej regularnej solówce Big Boia, to usilne poszukiwanie na niej sznytu OutKastu i porównania do dokonań duetu. Tak jak zresztą działo się przy poprzednich autorskich materiałach Antwana Pattona, który chyba lekko zmęczony tym, podjął się w międzyczasie współpracy z Phantogramem. Ze skutkiem takim sobie, ale to akurat w tym miejscu najmniej istotne. Takie odbicie było mu najwyraźniej potrzebne, bo na nowym krążku jest znów w pełni sobą i w klimacie, który pasuje mu jak chrzan do żurku.

"Boomiverse" to sto procent Atlanty, sto procent rubaszności, poczucia humoru, obżerania kurczakami, kosmicznego funku i energii. Big Boi porusza się po swoich okolicach niczym stereotypowy alfons z około-hiphopowych komedii, zabierając do cadillaca starych dobrych znajomych. Za połowę muzyki odpowiadają niezawodni Organized Noize, którzy wszystkie południowe kiwki mają obcykane jak nikt inny. Jak nikt inni potrafią wpleść w przebojowy, dynamiczny hip-hop elementy bluesa, funku, a nawet lekkiej dyskoteki. Ze smakiem, z wyczuciem, którego tym razem trochę zabrakło DJ-om Dahi i Khalilowi. Może "Mic Jack" z Adamem Levinem to jest potencjalny hicior, ale na tle całości wypada aż za cukierkowo, za miękko. Pochwalić wypada za to trochę zapomnianego Scotta Storcha, który wysmażył tchnący nostalgią, przywodzący wręcz na myśl dokonania Kanyego Westa sprzed dekady "Order of Operations".

Płyta osiąga najwyższą temperaturę, gdy Big Boi konfrontuje style z innymi weteranami rap gry. "Kill Jill" to popisówka Killer Mike'a i Jeezy'ego, Snoop Dogg świetnie odnajduje się w "Get Wit It", a w "Made Man" pojawia się Kurupt, którego obecność tutaj jest małą niespodzianką. Panowie zdają się dogadywać bez słów, chemia jest pierwszorzędna. Nie dziwi za to zupełnie dwójka Pimp C i Gucci Mane w "In The South", do którego jak ulałby pasował jeszcze Big K.R.I.T. Może kiedyś?

Nowy Big Boi to tak naprawdę stary, dobry Big Boi. "Boomiverse" hip-hopu nie zmienia, ale jest świetną wizytówką jednego z najlepszych graczy w historii sceny z Atlanty. Patton nie musi już zresztą robić żadnej rewolucji, wystarczy, że jest w stu procentach sobą.