FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

​Kiedy twój współlokator cierpi na zaburzenia psychiczne

Nie miałam pojęcia, że mój współlokator miewa stany psychotyczne. Aż do pewnego poniedziałku, kiedy do drzwi zadzwonił pracownik socjalny, żeby zabrać go do szpitala. Napad zaczął się już w piątek
A
tekst Anonim

Mieszkaliśmy razem już ponad rok, mimo to niewiele wiedziałam o moim współlokatorze. Panowała między nami uprzejma atmosfera wzajemnej pomocy, która służyła nam obojgu: zawsze był ktoś, żeby wyłączyć piekarnik, gdy się o tym zapomniało, zakręcić kurek w wannie lub udzielić pierwszej pomocy w razie zadławienia się jedzeniem i wezwać karetkę. Nawet w razie zgonu ktoś znalazłby ciało odpowiednio wcześnie, żeby pożegnanie z najbliższymi miało się obyć z otwartą trumną.

Reklama

W ciągu tygodnia nie zamienialiśmy jednak więcej niż 40 słów. Rano mówiliśmy sobie oczywiście „dzień dobry", w ciągu dnia zdarzało się jakieś „hej" albo „sorry" jak wpadliśmy na siebie w kuchni, ale to by było na tyle. Sprzątanie nigdy nie było problemem: ja ogarniałam kuchnię, a jakaś niewidzialna ręka zajmowała się łazienką. Przed wyjściem do pracy raz w miesiącu zostawiałam na stole rachunki, które znikały, zanim wróciłam wieczorem.

Kiedy potrzebujemy, szybko zaprzyjaźniamy się z nowymi ludźmi — nieważne czy chodzi o dzielenie taksówki, żeby zaoszczędzić trochę kasy, wynajęcie mieszkania na czas urlopu czy wspólnego pokoju, żeby zapłacić mniejsze rachunki.

Nie miałam pojęcia, że mój współlokator miewa stany psychotyczne. Aż do pewnego poniedziałku, kiedy do drzwi zadzwonił pracownik socjalny, żeby zabrać go do szpitala.

Napad zaczął się już w piątek.

Zauważyłam, że mój współlokator śpiewał trochę głośniej niż zwykle, ale jako że sama chętnie podśpiewuję, wzięłam to za oznakę większej swobody i zażyłości. Chociaż nie wyglądał źle, ostrzegł mnie, żebym się do niego lepiej nie zbliżała, bo ma grypę. Do tego zrobił sobie jeszcze dość dziwną fryzurę… ogolony na łyso, ale jeszcze z kilkoma kępkami włosów tu i tam.

W sobotę słuchał głośno trapów i w szlafroku tańczył w całym mieszkaniu. Ponieważ mieszkamy w Berlinie, pomyślałam, pewnie wziął LSD i teraz musi się trochę poruszać. Tak samo tłumaczyłam sobie jego niezrozumiałe krzyki w nocy.

Reklama

Dwa koty jego byłej dziewczyny, którymi się zajmowaliśmy, wbiegły do mnie rano do pokoju. Mieliśmy się nimi opiekować przez 2 miesiące w wakacje, ale szybko się zżyliśmy ze zwierzakami. Współlokator zapytał mnie, czy mogę się nimi zająć sama przez jakiś czas, bo on planuje wyjazd. Tego samego dnia znalazłam jego złotą rybkę w wannie, ale pomyślałam, że pewnie chce umyć jej akwarium.

Wieczorem darł się tak głośno, że koty ze strachu nie chciały mnie odstąpić na krok. Wtedy zrozumiałam, że coś tu jest nie tak. Ale nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Nie istnieje przecież żaden poradnik „co robić, kiedy ktoś nie zachowuje się nie tylko dziwnie, ale wręcz niebezpiecznie". Nie wiedziałam, czy lepiej zostać w mieszkaniu, czy wyjść. Postanowiłam zostać i lekko podskakiwałam za każdym razem, gdy słyszałam kroki pod moimi drzwiami.

Chciałam zawołać mojego współlokatora, ale zauważyłam, że nigdzie go nie ma. Pracownicy socjalni poprosili mnie

W końcu rano obudził mnie dzwonek do drzwi. W progu stali mężczyzna i kobieta, którzy jak powiedzieli, są przedstawicielami publicznej służby zdrowia. Chcieli sprawdzić, co słychać u mojego współlokatora i zobaczyć mieszkanie, które rano wyglądało już jak pobojowisko. Próbowałam ustalić, czy mój współlokator ich oczekuje, na co odpowiedzieli mi, że zostali powiadomieni przez naszych sąsiadów, że mój współlokator ma napad psychozy.

Chciałam zawołać mojego współlokatora, ale zauważyłam, że nigdzie go nie ma. Pracownicy socjalni poprosili mnie, żebym ich poinformowała, jak wróci i sobie poszli. Niedługo potem usłyszałam kolejny dzwonek do drzwi, tym razem przyszła jego była dziewczyna. Wyjaśniła mi, że zostawiła nam pod opieką koty właściwie tylko po to, żeby go uspokoić. A w ogóle to chciałaby go zabrać do szpitala na miesiąc albo dwa.

Reklama

Razem czekałyśmy, aż mój współlokator w końcu wróci do mieszkania. Zupełnie spokojnie, bez ociągania się i narzekania poszedł ze swoją byłą dziewczyną.

Jeszcze w szoku z powodu całej tej sytuacji wzięłam się za sprzątanie mieszkania. W wazonach znalazłam martwe rybki, podłoga i ściany były pomalowane żółtą farbą, a w jego pokoju znalazłam zniszczoną gitarę i bas/kontrabas. W mikserze znalazłam coś, co byłoby dobrą karmą dla kotów: zmielone tabletki witaminy C, smakołyki dla zwierząt i złotą rybkę z wanny. Używając litrów octu i sporej siły własnych rąk udało mi się pozbyć z mieszkania obecnego wszędzie okropnego zapachu akwarium.

Właśnie chciałam odpocząć przy kawie, kiedy zadzwoniła do mnie była dziewczyna mojego współlokatora, żebym otworzyła jej drzwi, bo chciałaby wziąć dla niego jakieś ubrania i kilka książek z pokoju.

Zanim wróciłyśmy na górę, mój współlokator boso, ale wesoło przywitał nas przy drzwiach do mieszkania słowami: „hej, dzięki, że mnie wpuściłyście", jakby nigdy nic się nie stało. Okazało się, że sam wypisał się ze szpitala. Spodziewając się kłótni, zostawiłam ich samych sobie i poszłam na kawę.

Kiedy wróciłam, zastałam połowę naszego mieszkania na podwórzu, a mojego współlokatora wyprowadzało właśnie dziesięciu policjantów. Jak ustaliłam, wyrzucił przez okno z czwartego piętra dwa komputery, krzesło, zdjęcia, rośliny i listy.

Wyjaśniłam policji, że jestem jego współlokatorką, poproszono mnie, żebym posprzątała podwórze. Tak też zrobiłam. Potem wróciłam do mieszkania, gdzie musiałam znowu opanować totalny chaos. Znalazłam tam wszystko: poprzewracane regały z książkami, porozsypywaną wszędzie zawartość skarbonek i poobrywane liście ze wszystkich kwiatków.

Reklama

Mój współlokator cierpi na zaburzenia afektywne dwubiegunowe. Oznacza to, że przez długi czas — nawet lata — może funkcjonować zupełnie normalnie. Potem nagle wpada w tygodniowe stany depresyjne i staje się nieprzewidywalny. Zaburzenie to można leczyć farmakologicznie i uczęszczając na terapię, ale istnieją pewne bodźce, które wywołują u pacjenta hiperaktywność i pozbawiają go złudzeń; wtedy stanowi on poważne zagrożenie dla siebie samego.

Postanowiłam, że choroba psychiczna mojego współlokatora nic między nami nie zmieni i byłam święcie przekonana, że wróci on do mieszkania taki jak dawniej.

Według jego byłej dziewczyny to był już czwarty raz, kiedy doszło do takiej sytuacji. Najwyraźniej bodźcem wywołującym u niego nowy atak są narkotyki i alkohol. Zostałam jednak przez nią zapewniona, że nic mi nie grozi, bo po pobycie w ośrodku psychiatrycznym i podaniu konkretnych lekarstw wszystko będzie dobrze.

Postanowiłam, że choroba psychiczna mojego współlokatora nic między nami nie zmieni i byłam święcie przekonana, że wróci on do mieszkania taki jak dawniej.

W ciągu następnych tygodni była dziewczyna mojego współlokatora wpadała jeszcze kilka razy, żeby wziąć dla niego jakieś rzeczy. Pojawiła się nawet jego obecna partnerka, żeby wziąć dla niego kilka książek i jakieś inne graty.

Jego obecna dziewczyna to typowa stała bywalczyni berlińskich klubów; z podgoloną głową i saszetką pełną dropsów. W czasie pierwszego napadu mojego współlokatora była nieosiągalna, bo przez cztery dni imprezowała.

Reklama

Za każdym razem, gdy jedna z jego dziewczyn otwierała drzwi, serce skakało mi do gardła; bałam się, że to on wcześniej wrócił z ośrodka. Poza tym obecna dziewczyna mojego współlokatora postępowała z kluczem do mieszkania dość swobodnie i przyprowadziła ze sobą kilka razy jakiś wyhaczonych w klubie typów.

Dwa tygodnie po całej akcji z policją mój współlokator napisał do mnie na Facebooku, że niedługo wraca do mieszkania. Ucieszyłam się, bo wyszłam z założenia, że lekarze wypuszczą go, dopiero gdy jego stan się polepszy. I tu właśnie się pomyliłam.

Niedługo znowu zaczęło się to samo. Wyrwał wszystkie kaktusy z doniczek i wsadził je w dzbanki albo postanowił zaparzyć kawę, gotując całe ziarna w wodzie. Do tego prawie zalał całą łazienkę i w nocy darł się na cały głos do industrial techno. Przeżywałam koszmar.

Nie mogłam zmrużyć oka i całą noc słuchałam jego wrzasków, walenie w sufit sąsiadów i dzwonienie do drzwi. Głęboko w środku pragnęłam, żeby ktoś zadzwonił na policję. Sama nie chciałam tego robić, bo z jednej strony zupełnie nie wiedziałam, co mam robić, a z drugiej bałam się jego reakcji, gdyby usłyszał moją rozmowę.

Rano doprowadziłam się do stanu używalności kawą i papierosami i wyszłam do pracy. Jak wróciłam do mieszkania, wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Mieszkanie wprawdzie cały czas wyglądało jak chlew, ale mój współlokator spokojnie oglądał telewizję w swoim pokoju, jak kiedyś. Pomyślałam, że pewnie lekarstwa zaczęły działać i od teraz wszystko będzie jak dawniej. O godzinie 2 w nocy znowu się zaczęło. O 8 rano udało mi się nawet na chwilę usnąć, ale gdy obudziłam godzinę później, zorientowałam się, że drzwi są otwarte, a mój współlokator wyszedł. Musiałam iść do pracy, a że jego dziewczyna jeszcze nie oddała nam kluczy, mój współlokator nie miał, jak wejść do mieszkania.

Reklama

Około godziny 16 zadzwoniła do mnie pracowniczka socjalna, ponieważ mój współlokator odnalazł się … w mieszkaniu. Okazało się, że tak długo gmerał paznokciami przy zamku, aż dostał się do środka. Na dobór wszystkiego wsadził małże i filtr z akwarium do umywalki a w wannie wypchanej ubraniami wszystko zalał wybielaczem.

„Zabieramy Pani współlokatora z powrotem do szpitala, ale powinna pani wrócić do domu, bo drzwi nie można zamknąć na klucz" - poinformował mnie pracownik socjalny.

Wróciłam więc do mieszkania, posprzątałam i zadzwoniłam do rodziców, że przyjadę do ich na tydzień do domu, do Stanów. Moje nazwisko zdrapano z dzwonka i ze skrzynki pocztowej i wszystkie moje kostiumy kąpielowe leżały porozrzucane po całym mieszkaniu, z poodcinanymi górami.

Mimo że wiedziałam, że mój współlokator jest zamknięty, za każdym razem, gdy słyszałam jakieś dogłosy na korytarzu, podskakiwałam ze strachu. Sąsiedzi opowiadali mi jeszcze, jak mój współlokator chciał od nich pożyczyć nóż, żeby sobie otworzyć drzwi do mieszkania. Potem zaczął się wobec nich zachowywać agresywnie i bełkotać o mnie jakieś niestworzone rzeczy.


Jesteśmy też na Facebooku! Polub nasz nowy fanpage VICE Polska


Kiedy pojechałam na kilka dni do domu, rodzice mojego współlokatora próbowali go ściągnąć z powrotem do Hiszpanii, jednak okazało się to dla nich zbyt dużym wyzwaniem i ostatecznie zostawili go w ośrodku psychiatrycznym. Współlokator napisał mi wiadomości, że w związku z podejrzeniem terrorystycznym, policja przeszukała nasze mieszkanie. Wtedy postanowiłam, że najwyższy czas wyprowadzić się z tego miejsca. W południe wylądowałam w Berlinie, o godzinie 13 odebrałam klucz do mojego nowego, tymczasowego mieszkania i do 17 zdążyłam wyprowadzić się ze starego.

W środku czułam się trochę winna, że tak po prostu uciekam od problemu. Można mnie jednak nazwać naiwnym narcyzem, bo myślałam, że sama mogę pomóc komuś, komu nawet jego najbliżsi pomóc nie mogli. Byłam ostatnią osobą, która się dowiedziała o jego stanie zdrowia, ostatnią, która dowiedziała się, kiedy wypuszczą go z ośrodka albo że jego rodzice nie chcą go przyjąć u siebie w domu, a mimo wszystko pierwszą, bezpośrednio dotkniętą całą sytuacją. Gdy wróciłam do mieszkania po raz ostatni, żeby odebrać, a raczej zebrać z podłogi, pocztę, dowiedziałam się również, że dostaliśmy nakaz eksmisji i właściciel domu już wymienił nam zamki. Teraz wiem, że psychotyczny napad jest najgorszym czasem, żeby bliżej poznać swojego współlokatora.