FYI.

This story is over 5 years old.

Internet Exploring

Olbrzymi berbeć Donald Trump tupie nóżką, bo nikt nie chce zagrać na jego zaprzysiężeniu

"To nie jest Woodstock" - powiedział doradca Trumpa, który zapewne nigdy nie był na żadnej tego typu imprezie.

Prezydent elekt Donald Trump stoczył przegraną walkę o artystów, którzy zechcieliby zagrać na jego zaprzysiężeniu. Niby ma tych biednych Rockettsów, którzy wystąpią, by nie stracić pracy, no i jakąś dziewczynkę. Jako, że zrezygnował z występów Gartha Brooksa (wycie, krzyżowanie ramion, włamania do dziecięcych sypialni), jego ekipa musiała poddać imprezę pod ponowną dyskusję, nadając jej rangę historycznego wydarzenia.

Reklama

Dzielnie podnosząc bunt wymierzony przeciwko wkurzającym artystom, którzy nie chcą wystąpić, doradca Trumpa, Boris Epshteyn, powiedział CNN, że impreza inauguracyjna to "nie jest Woodstock" i przede wszystkim "chodzi o ludzi". To słaby pocisk w stronę legendarnego hipisowskiego festiwalu z 1969 roku i jego trzydzieści lat młodszej nu-metalowej edycji z 1999. Miał sprowadzić ich znaczenie do poziomu gleby, choć prawda jest taka, że zarówno jeden i drugi przyciągnęły uwagę blisko pół miliona ludzi. Miały więcej niż zaledwie dwie edycje. Poza tym, jeśli chodzi tylko "o ludzi" to skąd wzięły się oferty pozycji ambasadorskich w zamian za przywleczenie kogoś, kto zaśpiewa na rzeczonej inauguracji?

Odpowiedź jest prosta, takie wydarzenia dobijają Trumpa. Zdecydowanie bardziej wkurza go to, że na jego imprezce nie zagra ktoś sławny niż gdyby na jego zmianie całkowicie zawaliła się amerykańska gospodarka. To urodzony showman, wodzirej z krwi i kości, gospodarz, który chce być pokazywany w pełnej sile i krasie. Jeśli nie może sobie na to pozwolić, wpada w stan straszliwej frustracji, pożerającej go od środka. Dobra robota, muzycy! Całkiem nieźle wychodzi wam irytowanie elekta, tak trzymać!

Obserwujcie Noisey na Twitterze.