FYI.

This story is over 5 years old.

Vice Blog

Nazwisk w tytule nie będzie - klan, redaktorzy i fotografka VICE na Audioriver.

p
tekst pl

Oprócz tego, że miałem stresa, bo jechałem na Audioriver po raz pierwszy (każdy boi się rozdziewiczania), to miałem też stresa przez jebaną pogodę. Parę dni przed imprezą w internecie ukazały się zdjęcia prezentujące Płock zalany wodą. I nie była to audiorzeka tylko ten posrany lipcopad. Ale spoko, wsiedliśmy z klanem w szynobus kolei mazowieckich (JEDYNY BEZ PRZESIADKI Z WWA DO PŁOCKA) i bez żadnych piw (bo i ja, i Karzeł zamuliliśmy) wyruszyliśmy na festiwal. Nawiększymi zwycięzcami są chyba płoccy taksiarze, bo tyle ile zarobili na wożeniu ludzi z dworca na teren festiwalu, nie zarabiają chyba przez rok.

Reklama

Ponieważ przy bramie okazało się, że odbiór akredytacji dziennikarskich jest na rynku, spóźniliśmy się na wywiad z Nu:Tone, tak więc wywiadu nie będzie. W drodze powrotnej z biura prasowego na jego występ miałem cały wysyp atrakcji: łyse dresy piorące niewinnego gościa, największe schody świata (totalna mordęga i autodragomat), znalazłem też telefon jakiejś panny, ale go oddałem, na co mi zwykła nokia? Po tym co zobaczyłem przez tych kilka chwil zacząłem obawiać się drobnego techno woodstocku. Jednak nic z tych rzeczy. Dziki tłum na bramce ominąłem wpuszczony bokiem przez ochroniarza i od razu udałem się do Hybrid Tent, gdzie występ zaczynał rzeczony Nu:Tone. No i nie zawiódł, pocisnął swoje najbardziej znane kawałki, publika rozkręciła się bardzo szybko. Nie pozostaje nic innego jak czekać na jego nowe wydawnictwo.

W połowie setu poleciałem na scenę główną, żeby zobaczyć Trentemøllera i jego ekipę live act.  Klimat jaki wytworzył Duńczyk jest nie do podrobienia, gitarzystka unosiła się lekko nad ziemią, a zaangażowanie wykonawców było równe zaangażowaniu odpływającej przy tych dźwiękach publiki. Zaraz po nim srogą pobudkę zaserwował Vitalic jako V Mirror live. Muzycznie set urywał dupę, wizualnie oślepiał. Ustawione za gościem dwa lustra będące jednocześnie ekranami projekcyjnymi wytwarzały mindfuck, po którym nie mogłem się pozbierać. Ziemia się zatrzęsła, nie powiem. Co do ziemi - umiejscowienie Audioriver na plaży było genialne. Nie dość, że nóżki od tupania nie bolą, bo tupie się w piasku (kij w to, że wszędzie włazi), to jeszcze można sobie w ten sposób wykopać dołek i zarezerwować miejsce pod sceną na wypadek wyskoku do toia albo po piwko. Nader urocza jest też skarpa za plażą i widoczek starego miasta na górze. WCIĄŻ NIE SPADŁ DESZCZ. Po Vitalicu, mijając gro ludzi w okularach przeciwsłonecznych, udałem się do Circus Tentu, wokół którego ustawiło się dość dresowe towarzystwo.

Reklama

Napaliłem się na Brandta Brauera, ale ogólnie mnie zmulił, więc pokręciłem się trochę po terenie w celu obserwacji uczestników Audiorzeki. Nie za dużo dresów, praktycznie zero umarłych czy podróżujących do innego wymiaru leżakujących na trawie ludzi, sporo uśmiechniętych i naprawdę dobrze bawiących się. Podobno ci nie uśmiechnięci pomstowali na polu namiotowym, że nie mają miejsca, ale ja tam nie wiem, spałem w akademiku (przepraszam). W końcu wróciłem do Circusa na Modeselektor, które totalnie mnie rozczarowało. Nie do końca brzmieli jak oni, może jeden kawałek był serio modeselektorowaty, zasmuciłem się. Wróciłem do Hybrid na chwilę przystając przy Chrisie Liebiengu, który jechał z typowym love paradeowym koksem. Publika zachwycona, ja mniej i dlatego resztę czasu spędziłem w hybrydzie na Andym C, Kryptic Minds i PZG. Impreza total, drum’n’bass na najwyższym poziomie, a na sam koniec nasz krakowski kolega PZG zaserwował zdrowe dubstepy i jak zwykle totalnie rozjebał cały namiot. Ledwo już stałem na nogach, więc trzeba było wsiadać z klanem w taksę i do spania.

Koncert jurka przeździckiego wywarł na karle ogromne wrażenie, zmusił do wielogodzinnych przemyśleń i rozbudził zwierzęce instynkty.

Z tego co wiem, pierwszy dzień oficjalnie kończył się o 7 rano, o tejże porze zaczynało się oficjalne afterparty. Nie uczestniczyłem, gdyż nastąpił ciąg niezwykłych wydarzeń. W naszym akademiku (tfu tfu) dragi rozdawano chyba za free, nawiedził nas Kuba w samych gaciach (jeśli to czytasz to serdecznie pozdrawiam, a Karzeł dziękuje za buty), który był chodząca tablicą mendelejewa, a my z nieznanych nam powodów całkiem srogo umieraliśmy.  W końcu zebraliśmy się w sobie i ruszyliśmy w teren. O dziwo, Płock to urocza mieścina ze śliczną starówką. Wielkie propsy dla organizatorów za zagospodarowanie ryneczku. Muza leciała non stop, część ludzi się bawiła, cześć nie, ale fakt postawionej sceny cudownie dopełniał klimatu Audiorzeki. Wciąż nie padał deszcz. Było jednak pochmurno i trochę chłodno - zeszłoroczna kąpiel w fontannie piany siłą rzeczy powtórzona być nie mogła, ale piana była!

Reklama

Tak więc drugi dzień na terenie festu zacząłem od obadania Catz’n Dogz, którzy zgodnie z zapowiedziami nie zawiedli, a publika wydała się nawet dość zaskoczona. Więcej tego dnia w Circus Tent się nie pojawiłem, podobno żałować mogę jegomościa zwanego Sven Väth. Trudno. Chyba jednak mam to gdzieś, bo kiedy przypomnę sobie co na Hybrid wyrabiał Son of Kick, a wraz z nim Grems, to autentycznie mam ochotę wsiąść w samolot i lecieć na ich najbliższy występ. Mocne dubstepowe rżnięcie, zajebisty flow Gremsa, widoczna przyjaźń tych dwóch ziomków - publika przeżywała orgazm, co Son of Kicik uwieczniał regularnie swoim aparatem. Wszyscy razem gwiżdżący motyw z Guachy - epic. Jeszcze dobrze nie ochłonąłem po tym duecie, na scenę wpakowali się brytole z Modestep. Panienki mdlały, panowie też, totalny rozkurw, namiot płonął - dobrze, że niedługo znów wystąpią w Polsce. Niesamowita energia i szczerość płynęła z chłopaków i o to chodzi. Ostro zmęczony poleciałem na umówiony wywiad z The Qemist. Niestety, nie dość, że goście spóźnili się 20 minut (przez co przegapiłem początek setu Kalkbrennera), to od razu rzucili się na żarcie i raczej słabo ogarniali nasz wywiad:

VICE: Siemano, gracie tu już drugi raz pod rząd, aż tak dobrze wam tu płacą?

The Qemist: Nie, nie, po prostu kochamy waszą publikę i tę imprezę. Dlatego teraz gramy live act, a nie jako soundsystem.

Wasz klip do ‘Hurt Less’ kręciliście na warszawskiej Pradze. Wystąpiła w nim polska mistrzyni taekwondo, skąd taki pomysł?

Reklama

Tak, zgadza się, było zajebiście! Na cały pomysł klipu wpadł nasz reżyser, a Praga to był super wybór.

No właśnie, nikt was nie okradł? Nie pobił? Wychyliliście jakieś alko z miejscowymi żulami?

Nie, nic z tych rzeczy, ekipa filmowa strasznie się spieszyła, żeby zdążyć przed zmrokiem, to chyba dlatego.

Okej, bo zaraz przygotowujecie się do występu, ostatnie pytanie: Jezus czy heroina?

Co to za pytanie?!?! Ale dobra, żaden z tych.

Dzięki, że udało się zamienić parę słów, oby przestało padać, gdy będziecie grać.

Też mamy taką nadzieję, pozdrawiamy was!

No właśnie. ZACZĘŁO PADAĆ. A ja przez sucharską rozmowę straciłem pół godziny setu, na który naprawdę czekałem. Chwilę przed wyjściem na scenę Paula Kalkbrennera z nieba zaczęło walić żabami. Nie ruszyło to jednak fanów Niemca, którzy tłumnie z parasolkami bansowali na plaży. Set był wyśmienity (mimo że Paul zagrał ‚Kleines bubu’ - oficjalnie najgorszy kawałek dekady), ale wszyscy byli usatysfakcjonowani. Szczególnie jeśli Kalkbrennera znają tylko z ‚Berlin Calling’. Po długim i teoretycznie monotonnym, a jednak niesamowicie wkręcającym secie Kalkbrennera, na scenę wskoczyli The Qemist. Porównania z Pendulum wydają się być w pełni trafne, ale moim zdaniem to Pendulum lepiej rozkręca imprezy ze swoim MC. Występ brytyjczyków był dobry, ale jakoś nie było momentów zapadających w pamięć (jump off mógłby się nie odbyć, był bardziej śmieszny niż zajawkowy), ale nie ma co narzekać. Nie ma co narzekać, bo prawdziwy popis po chłopakach dał TeeBee, norweg grający drum’n’bass zamias blackmetalu. Jeśli rok temu Spor był określony jako totalny rozpierdol, to jego miejsce dumnie zajął Norweg. Rozpiździel w głowie miałem srogi, na nogach już ledwo stałem, a trzeba było zbierać się do domu. Co było jeszcze bardziej męczące od piekła pod sceną na TeeBeem. Niestety, aby wsiąść do PKSu do Wawy musiałem walczyć jakieś dwie godziny albo o miejsce w autobusie, albo o choćby zatrzymanie się autobusu na przystanku.

Reklama

Jak tak pomyślę o paru festiwalach, na których już byłem, a które są popularniejsze od Audioriver, to pierwsza myśl jaką mam zmierza ku pewnej imprezie o podobnym targecie publiki odbywającej się na krakowskich błoniach. Panowie, uczyć się jak robić lineup i maksymalnie dziesięciominutowe (!) przerwy między wykonawcami. Ja na Audioriver z pewnością jadę za rok, nie ma, że boli. Liczę na podobnie wysoki lineup, odrobinę usprawnioną organizację (gdzie są śmietniki?) i powrót w stronę niezależnego klimatu.

PS. Na pochwałę zasługuje oprawa wizualna - great job VJ’s!

TUTAJ znajdziecie pełną galerię z Audioriver.

Tekst: Jarek Tokarski

Foto: Anna Bączkowska