FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Gdzie jest grunge?

W dzisiejszych czasach Nirvana nie miałaby szans

Źródło: Youtube/8bit Grunge

W latach 90. wszyscy chcieliśmy być kumplami Kurta Cobaina… albo przynajmniej Eddie Veddera, który poznałby nas Kurtem Cobainem. W kraciastych flanelach i podartych dżinsach dziarsko maszerowaliśmy przez polską rzeczywistość, przypominając kogoś, kto właśnie wraca z planu zdjęciowego teledysku Nirvany lub pół życia spędził w lasach Seattle, ucząc niedźwiedzie akordów do „Smells Like Teen Spirit". Chociaż rozczarowanie Generacji X dotychczasowym mainstreamowym status quo było nader wyraźne, na próżno było w nim szukać szturmu na barykady. Bunt był, zgadza się, ale bardziej introwertyczny. Wszystko przecież było takie… Nieważne.

Reklama

W czasach, gdy na listach przebojów królowały pompatyczne Genesis, Brian Adams czy Guns'n'Roses (z całej tej trójki tylko Slash i jego ostatnia solowa płyta World on Fire zasługuje jeszcze na uwagę), muzyka grunge brzmiała, jakby jej twórcy przyjechali do studia nagraniowego prosto z zagraconego garażu lub wilgotenj piwnicy, gdzie występowali dla kilkunastu przypadkowych osób (co często nie było dalekie od prawdy).

Właśnie ta autentyczność, zrezygnowanie z przesadzonej teatralności i brak poszanowania dla istniejącej konwencji wysokobudżetowego show, były atutami muzyków ówczesnego Seattle i okolic, którzy już w latach 80. bezlitośnie zarzynali swoje instrumenty dla garstki fanów. To dla takich łebków powstało Sub Pop, pierwsza stajnia kolebki muzycznego porządku, który miał dopiero nadejść. Chociaż Soundgarden było pierwszym zespołem, które podpisało lukratywną umowę z wielkim molochem płytowym A&M Records, dopiero sukces Nirvany z płytą Nevermind, wydaną  21 września 1991 roku, zapiął ostatni guzik na flanelowej koszuli nowopowstających maniaków grunge'u.

To było jak wpuszczenie wkurwionych dzieciaków z przedmieść do pięciogwiazdkowego hotelu, z informacją, że dyrekcja płaci za wszystko. Grzechem byłoby nie wykorzystać takiej sytuacji, nie tocząc przy tym beki ze śmietanki na salonach.

Dla grzecznego MTV, które wtedy jeszcze uchodziło za program muzyczny, to było coś niespodziewanego. Przekaz definiujący nowopowstający trend wśród odbiorców masówki szedł od spodu, z zewnątrz. Seattle przemówiło, a świat nadstawił ucha. Co ważniejsze, traktowano to nie tyle jako wiadomość, a przesłanie nowego pokolenia.

Reklama

„Przez patrzenie jak Kurt pisze słowa do piosenki, pięć minut przed jej nagraniem, trudno było traktować ten utwór, jakby mówił o czymś ważnym. Chodziło o to, by dobierać słowa, które się rymują" - Dave Grohl.

Jakkolwiek grunge nieraz traktował o rzeczach błahych i codziennych, niekiedy pozbawionych sensu, jednocześnie dotykał miejsc, które bolały. Często. To nie była tylko autoironia, społeczny sarkazm i afirmacja abnegacji. Skoro media całego świata nadstawiły uszu, można było w nie wykrzyczeć rzeczy, których nie zaśpiewałaby żadna ówczesna gwiazdka pop.

Jeremy Wade Delle urodził się w 1975 roku. W wieku 16 lat popełnił samobójstwo na oczach swoich szkolnych koleżanek i kolegów. Jego imię było tytułem trzeciego singla płyty „Ten" zespołu Pearl Jam. Źródło grafiki: Youtube/8bit Grunge

Lata 90. niewątpliwie były niesamowitym czasem dla muzyki, głośniejszej i bardziej niepokornej niż przedtem. To było szaleństwo, absurd w którym kawałek zatytułowany jak dezodorant, rozpatrywano w kontekście wieloznaczności głębi przekazu. Jak powiedział kiedyś sam Jonathan Poneman, typ, który wydawał płyty m.in. Mudhoney czy Tad : „Wszystkie rzeczy związane z grunge należy traktować z najwyższą domieszką cynizmu i zabawy".

Ten się jednak śmieje, kto się śmieje ostatni. Globalny grunge się skończył i wrócił do podziemia, tam gdzie jego miejsce. Gatunek muzyczny umarł dla mainstreamu, który jeszcze przed śmiercią zdążył go przeżuć i wypluć, zmieniając satyrę z Seattle w napis na koszulce i figurkę do postawienia na biurku. Z młodszego pokolenia może jeszcze Violent Soho, muzyczny kwartet degustatorów zioła z antypodów broni honoru na wielkich scenach. Reszta to już legendy, żywe i martwe.

Nie mam wątpliwości, że jeżeli dzisiaj pojawiłby się ktoś taki jak Kurt Cobain, nikt nie zwróciłby na niego większej uwagi. Zniknąłby w zalewie plastikowego gówno-syfu, którym karmi nas wielka satelita. Świat nie potrzebuje grunge'u, przecież flanela jest taka niemodna. Dzisiaj jest Justin Bieber, głos pokolenia Y. Drżę o moje przyszłe dzieci, pokolenie Z.

Ultrafanka Biebera mówi jak jest