FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Życie na kliszach

Ameryka (i nie tylko) w obiektywie legendarnego Lee Friedlandera

Okładka albumu

W maju 2013 roku Stephen Hilger, który jest kierownikiem katedry fotografii w Pratt Institute, wpadł na śmiały pomysł zebrania wszystkich albumów autorstwa Lee Friedlandera. Po rozmowie z fotografikiem Hilger skontaktował się z dyrektorem uczelnianej biblioteki Russellem Abellem. Wyjaśnił mu, że chciałby, aby studenci mieli dostęp do pełnego księgozbioru Friedlandera. Abell nie tylko przystał na ten pomysł, ale poszedł krok dalej, proponując zorganizowanie wystawy albumów w bibliotece pod auspicjami uczelni.

Reklama

Tak powstała wystawa Lee Friedlander: Zdjęcie w druku, którą można było obejrzeć na terenie miasteczka uniwersyteckiego na Brooklynie od kwietnia do października 2014 roku. Podczas wernisażu odbyła się rozmowa między Friedlanderem a jego ekipą wydawniczą, którą następnie opublikowano w folderze upamiętniającym wystawę.

Powodem, dla którego pomysł zebrania wszystkich dzieł Friedlandera uznano za odważny, a wystawa zasługiwała na uczczenie, była niespotykana płodność tego artysty. Według niektórych szacunków Friedlander jest autorem około 50 albumów sięgających do 1969 roku. (– Wolę swoje zdjęcia w albumie niż na ścianie – powiedział kiedyś fotografik). Na potrzeby wystawy wydrukowano okładki wszystkich albumów Friedlandera z zachowaniem oryginalnych rozmiarów i zawieszono je na ścianie wzdłuż schodów, jakby to były zdjęcia rodzinne w czyimś domu. Dorobek Friedlandera robił potężne wrażenie: okładki albumów ciągnęły się wzdłuż trzech pięter schodów.

Większość wystaw retrospektywnych polega na chronologicznym uporządkowaniu dorobku artysty, z podziałem na konkretne okresy twórczości. Hilger uznał jednak, że dzieła Friedlandera lepiej będzie podzielić na następujące kategorie tematyczne: Autoportret i Zdjęcie Rodzinne, Praca i Współdziałanie, Kwiaty, Drzewa i Łodygi, Pejzaże, Akty, Muzycy, Ikony Ameryki, Pomniki, Patyki, Kamienie i Litery, a także Retrospekcja. Biorąc pod uwagę specyfikę procesu twórczego tego artysty, taki podział zdjęć na wystawie przynosi więcej korzyści widzom.

Reklama

W swojej pierwszej monografii Self Portrait Friedlander tak pisze o fotografowaniu: „Nie stanowiło konkretnego zajęcia, raczej było dodatkową, marginalną częścią mojej pracy. Zdjęcia materializują się powoli i nigdy według jakiegoś planu, to są spontaniczne odkrycia. Staram się przy tym nie myśleć, wolę zdać się na intuicję".

Strona 57 z albumu Letters from the People, Distributed Art Publishers, Inc., 1993

Friedlander, którego Hilger opisuje jako tytana pracy, najpierw strzela (migawką), a dopiero potem zadaje pytania. Przeglądając stykówki, artysta odtwarza wędrówkę z aparatem i grupuje zdjęcia w albumach. Podobnie zrobił Hilger, kiedy dzielił albumy z wystawy na kategorie. Podczas sesji pytań i odpowiedzi na wernisażu student fotografii poprosił Friedlandera o jakieś wskazówki. – Wyjdź z domu skoro świt i pracuj – odparł fotografik. Praca to jednak nie tylko robienie zdjęć, ale także ich przeglądanie.

Kartkując folder z wystawy czy przechadzając się wzdłuż witryn, za którymi widać pogrupowane tematycznie albumy, trudno oprzeć się wrażeniu, że w twórczości Friedlandera wciąż powracają te same wątki. Nierzadko mijały całe dziesięciolecia, zanim artysta powrócił do już eksplorowanego motywu, żeby spojrzeć na niego z zupełnie innej strony.

Najbardziej uderzającym przykładem jest kontrast między albumem Self Portrait z 1970 roku a albumem Lee Friedlander z 2000 roku, będącego zbiorem autoportretów. W tym pierwszym młody Friedlander pojawia się, czasem niby żartem, na obrzeżach kadru. W tym drugim starszy Friedlander często patrzy prosto w obiektyw, na dużym zbliżeniu, a w jego spojrzeniu widać coś wyzywającego. Ten sam fotografik, ten sam koncept, diametralnie inne znaczenie.

Reklama

Kiedy rozmawiałem z Hilgerem w jego gabinecie na uczelni Pratt, podkreślał monumentalność dorobku fotograficznego Lee, jednocześnie dodając, że fotografowane przez niego obiekty są przystępne, bo stanowią nieodłączną część życia codziennego i zwykłego doświadczenia. Począwszy od Factory Valleys: Ohio & Pennsylvania, przez The Desert Seen, a skończywszy na The Jazz People of New Orleans, wszystkie albumy Friedlandera łączy amerykańskość jak z patriotycznych pieśni. Na jednym biegunie znajduje się album America by Car, który jest zbiorem zdjęć zrobionych z okna samochodu. Ujęcia nieustannie zmieniającego się pejzażu to hołd dla zwykłego Amerykanina, którego życie upływa w drodze. Na drugim jest album American Monument, zawierający fotografie pomników z całego kraju. Ten prawdopodobnie najsłynniejszy album w dorobku Friedlandera jest świadectwem naszej zbiorowej fascynacji uwiecznianiem najwybitniejszych jednostek w formie statycznych posągów.

Twórczość Friedlandera można przypisać do kategorii „krajobraz społeczny". Według Hilgera artysta sam ukuł ten termin podczas wywiadu, którego udzielił w 1963 roku magazynowi „Contemporary Photographer". Ale dorobek fotografika ma jeszcze jeden wyjątkowy wymiar, który nie wpisuje się w powyższą kategorię. To rodzina.

Przyszedł czas, żebym zdradził pewien fakt, którym powinienem się podzielić z czytelnikami na samym początku. Lee to mój dziadek. Rzecz jasna, to nie czyni ze mnie eksperta od jego twórczości, ale mało kto tak często widział go przy pracy co ja.

To nie tak, że zawsze towarzyszyłem dziadkowi, kiedy wychodził robić zdjęcia. Zdarzyło mi się to raptem parę razy. Po prostu on nigdy nie rozstawał się z aparatem. Zobaczyć go bez aparatu na szyi to jak zobaczyć okularnika bez brylów. Od razu widać, że coś nie gra. Często podczas spotkań rodzinnych, w domu lub restauracji, rozmawiałem z kimś i nagle oślepiał mnie błysk flesza. Po pewnym czasie nic już sobie z tego nie robiłem (chociaż dla przyprowadzanych przez ze mnie znajomych czy dziewczyn za pierwszym razem to był szok). Zawsze zastanawiałem się, co takiego właśnie zrobiłem, że warto to było uwiecznić na zdjęciu. Kiedy indziej gadaliśmy sobie z dziadkiem, kiedy nagle, w połowie zdania, przykładał aparat do oka i strzelał mi fotkę. Przypominał wtedy rewolwerowca podczas pojedynku. Nawet nie przerywał rozmowy. Całe życie głowiłem się nad tym, co on takiego widzi przez ten ułamek sekundy, co każe mu natychmiast, niemal odruchowo zrobić zdjęcie. Jak zauważyli moi znajomi, przeglądając albumy autorstwa dziadka Family (2004) czy Family in the Picture (2014), jedną z korzyści płynących z faktu, że dziadek tak często fotografował krewnych, jest to, że nasze rodzinne albumy ze zdjęciami wychodzą drukiem i w pięknej oprawie.

Jednak mój związek z twórczością dziadka ma więcej wspólnego ze zdjęciami, na których mnie nie ma.

W 1993 roku Lee wydał album Letters from the People, który mi zadedykował (miałem wtedy dwa latka). Składał się z fotografii przedstawiających litery lub słowa wyrwane z ulicznego kontekstu. Na pierwszych stronach widniały różne kombinacje liter w alfabecie. Od zawsze czułem silny związek z tym albumem, ale nie byłem w stanie wyjaśnić, skąd się wziął. Kiedy wspomniałem o tym niedawno mamie (córce Lee), wyśmiała mnie, że do tej pory nic nie skojarzyłem. Przypomniała mi, jak w dzieciństwie, które spędziłem na Brooklynie, rodzice wozili mnie samochodem na mecze baseballa. W drodze na mecz prawie zawsze nalegałem, żebyśmy grali w pewną grę. Polegała na tym, żeby na mijanych przez nas znakach lub billboardach (tablice rejestracyjne się nie liczyły) odnaleźć jak najwięcej słów, w których litery występują w kolejności alfabetycznej. Była to jedna z niewielu rzeczy, które uspokajały mnie przed meczem. „To były twoje własne Letters from the People" – powiedziała matka.

W takich momentach najmocniej uświadamiam sobie więź, jaka łączy mnie z fotografiami dziadka. W jego twórczości, a więc i w nim samym, znajduję kawałek siebie. Zaczynam lepiej rozumieć, co mu gra w duszy. Czasami chodzi o rzeczy małe i wzruszające, jak w Letters, kiedy indziej o życiowe decyzje, jak wtedy, gdy porzuciłem baseball dla gry na gitarze bluesowej, a zaraz potem kartkowałem albumy American Musicians oraz Playing for the Benefit of the Band. Pięknie oprawione albumy rodzinne, które wyszły drukiem, to niejedyna rzecz, która łączy mnie z dziadkiem. Są jeszcze rzeczy o wiele bardziej delikatne i nieuchwytne, które wciąż czekają na odkrycie.