FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Afera paznokciowa

Reporterka Sarah Maslin Nir pyta, jak to możliwe, że kobiety zatrudnione w salonach, gdzie pedikiur kosztuje marne 15 dolców, są w stanie utrzymać się w jednym z najdroższych miast świata

Zdjęcie: Flickr/bettyx1138

Dziś rano w „The New York Times" ukazał się artykuł będący zwieńczeniem trwającego ponad rok gigantycznego dziennikarskiego śledztwa w sprawie salonów manikiuru i pedikiuru. Reporterka Sarah Maslin Nir pyta, jak to możliwe, że kobiety zatrudnione w salonach, gdzie pedikiur kosztuje marne 15 dolców, są w stanie utrzymać się w jednym z najdroższych miast świata. Odpowiedź brzmi: dzielą mieszkanie z karaluchami i innymi lokatorkami, a ich dzienny dochód nie przekracza 10 dolarów. Często nie dostają ani grosza.

Reklama

Artykuł The Price of Nice Nails warto przeczytać w całości. „NYT" opublikował go jednocześnie w czterech językach. Dzięki temu każda z ponad 100 kobiet, z którymi Nir przeprowadziła wywiad, mogła przeczytać własną historię na łamach gazety. Rozmawiałam z dziennikarką o tym, jak powstawał jej reportaż.

Jak to się stało, że zainteresowałaś się tym tematem?

Jakieś cztery lata temu odwiedziłam salon kosmetyczny w dzielnicy koreańskiej. Salon otwarty jest 24 godziny na dobę i jest jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic magazynu „Vogue". To naprawdę niezwykłe miejsce. Postanowiłam, że zrobię sobie prezent na urodziny i pójdę tam na pedikiur o 10 rano. Pamiętam, jak powiedziałam kobiecie, która zajęła się moimi paznokciami:

– Niesamowite, że macie otwarte dzień i noc. Kto pracuje na nocnej zmianie?

– Ja – odparła.

– Ale teraz jest dzień. To kto ma dzienną zmianę? O co w tym chodzi?

– Pracuję sześć dni w tygodniu 24 godziny na dobę. Mieszkam we wspólnej kwaterze nad salonem. Siódmego dnia jadę się przespać u siebie we Flushing, po czym szybko wracam do roboty.

Pomyślałam wtedy: „Ta kobieta żyje jak więźniarka. Trzeba nią potrząsać, żeby nie zasnęła, a ona jak gdyby nigdy nic zabiera się do pedikiuru. Czysty obłęd".

Pracuję sześć dni w tygodniu 24 godziny na dobę. Mieszkam we wspólnej kwaterze nad salonem. Siódmego dnia jadę się przespać u siebie we Flushing, po czym szybko wracam do roboty.

Za co zabrałaś się w pierwszej kolejności, gdy już dostałaś od naczelnej zielone światło na reportaż?

Reklama

Najpierw znalazłam tłumaczy z koreańskiego, podszkoliłam chiński i hiszpański. Wyszłam z założenia, że skoro ta kobieta nie bała mi się zwierzyć, to może uda mi się trochę powęszyć i zbiorę więcej informacji. W ten sposób dowiedziałam się, że przełożeni wielokrotnie nie płacili swoim ludziom ani grosza. Jak tylko dostałam cynk, przyjrzałam się sprawom sądowym z powództwa oszukanych pracowników. Pomyślałam, że jeśli zdecydowali się pozwać swoich szefów, to może nie zabraknie im również odwagi, by ze mną pogadać. Zaczęłam od tych najodważniejszych, a skończyłam na rozmowach z najbardziej zastraszonymi.

Cała historia zaczyna się od sceny, w której widzimy grupę ludzi na rogu ulicy. Czekają, aż ktoś po nich przyjedzie i wyekspediuje do salonów kosmetycznych rozsianych po całym kraju. Przez trzy miesiące co rano jeździłam z tłumaczami na miejsca tych zbiórek. Zaczepiałam czekające tam kobiety, starając się namówić je na rozmowę.

Czy odwiedzałaś też salony kosmetyczne? A może było to zbyt ryzykowne?

Zrobiłam to dopiero pod koniec mojego śledztwa. W tej branży panuje zmowa milczenia, ludzie chronią się nawzajem. Od znawców tematu dowiedziałam się, że właściciele salonów dzielą się patentami na to, jak wyzyskiwać pracowników i jednocześnie unikać odpowiedzialności karnej. Bałam się, że jeśli zacznę regularnie bywać w salonach, to właściciele połapią się w czym rzecz. Zaczęliby się nawzajem ostrzegać, a ja nie dowiedziałabym się już niczego więcej. Dlatego dopiero na samym końcu zaczęłam chodzić do salonów. Zamawiałam manikiur i rozmawiałam z tymi kobietami w trakcie zabiegu. Czasami towarzyszył mi tłumacz, a my gawędziłyśmy ściszonym głosem.

Reklama

Co ciekawe, to śledztwo nauczyło mnie zadawać właściwe pytania. Na samym początku pytałam rozmówczynię:

– Gdzie mieszkasz?

– W kawalerce we Flushing, w dzielnicy Queens – odpowiadała.

Dopiero potem się zorientowałam, że tę kawalerkę zwykle oprócz niej zajmuje jeszcze sześć, osiem innych osób. Odtąd pytałam:

– Ilu masz współlokatorów?

– 12 – padała odpowiedź.

Udało ci się też namówić na zwierzenia właścicieli salonów. Wstrząsnęło mną, że otwarcie przyznawali się do traktowania personelu jak niewolników. Dlaczego w ogóle chcieli z tobą gadać?

Sądzę, że uważają się za bohaterów. Przecież zatrudniają ludzi, którym nadzwyczaj ciężko znaleźć pracę, bo nie mają odpowiednich dokumentów, nie mówią po angielsku i brak im uniwersalnych umiejętności. Właściciele salonów we własnym mniemaniu wyświadczają rodakom wielką przysługę.

Pokazałaś salony kosmetyczne od kulis. Co jeszcze zaskoczyło się podczas śledztwa?
Czekałam bite dziewięć miesięcy na informacje z Departamentu Pracy. Pamiętajmy, że jego pracownicy mają ustawowy obowiązek przekazywać takie dane zgodnie z Ustawą o swobodzie dostępu do informacji. Ale najbardziej wstrząsnęło mną odkrycie, jak rzadko ci ludzie odwiedzają salony kosmetyczne. Po koreańsku mówi dwóch pracowników departamentu. Nikt nie sprawdza, co się tam dzieje.

Z twojego reportażu wynika, że wyzysk pracowników salonów kosmetycznych to norma. Wygląda na to, że w całym mieście nie znajdzie się ani jedno miejsce, gdzie można zrobić sobie manikiur bez wyrzutów sumienia.

Nie udało mi się znaleźć bohaterów pozytywnych. Tylko trzy z moich rozmówczyń przyznały, że otrzymują godne wynagrodzenie, z rozliczeniem na podstawie dziennej stawki i z odpowiednimi dodatkami. Dwie z nich zatrudnione były w tym samym salonie. Nie ma czegoś takiego jak tani luksus. To sprzeczność sama w sobie. W Nowym Jorku manikiur kosztuje grosze, bo ktoś inny ponosi ciężar finansowy atrakcyjnej zniżki. Tym kimś jest pracownik, a więc ostatnia osoba, która może sobie na to pozwolić.

Śledźcie Sarah Maslin Nir na Twitterze.

Śledźcie Allie Conti na Twitterze.