Wykorzystałem do maksimum otwarty bufet w japońskim KFC
Wszystkie zdjęcia Aimee Gibson

FYI.

This story is over 5 years old.

jedzenie

Wykorzystałem do maksimum otwarty bufet w japońskim KFC

Jesteś w Japonii? Nie masz pieniędzy, a kiszki marsza grają? Na szczęście tutejsze KFC ma ofertę jesz-ile-chcesz. A nikt przecież nie powiedział, że wszystko trzeba zjeść na miejscu

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Australia

Podróżowanie za młodu nieodłącznie wiąże się z dwoma rzeczami, przynajmniej w moim przypadku. Po pierwsze, zajebiście się bawię. Po drugie, jestem kompletnie spłukany. Oznacza to, że muszę mieszkać w najgorszym hostelu w Japonii, a w kwestii posiłków mam do wyboru zupkę instant lub chodzenie z pustym żołądkiem. Jak się domyślacie, nawet na świetnym wyjeździe bywa to irytujące.

Reklama

Ale uwaga: chyba widzę światełko w tunelu! Może i zatrzymałem się w najgorszym hostelu w Japonii, ale tuż obok mnie znajduje się jedyne na świecie KFC działające na zasadzie szwedzkiego stołu: płacisz raz i jesz, ile chcesz. Czyżbym właśnie znalazł rozwiązanie wszystkim moich problemów finansowych? Widzisz, w takich bufetach można brać nieskończoną liczbę dokładek, co każe podejrzewać, że taka restauracja ma na składzie więcej jedzenia niż średniej wielkości supermarket. Oznacza to, że to idealne miejsce do robienia zapasów – oczywiście, o ile potrafisz przemycić na zewnątrz wystarczająco dużo żarcia.


Z nami nie zginiesz. Polub fanpage VICE Polska i bądź na bieżąco


Jestem osobą, która uwielbia wykorzystywać takie okazje, a do tego przepadam za KFC. Pomysł, by za pomocą szwedzkiego stołu zażegnać finansowe troski to kwintesencja mojej natury.

Oświadczyłem więc mojej dziewczynie, że zabieram ją na romantyczną kolację, po czym wyruszyliśmy do KFC, by w praktyce sprawdzić ich politykę otwartego bufetu.

Dzień pierwszy

Wszystkie zdjęcia Aimee Gibson

Przed pierwszym dniem pościłem przez prawie 24 godziny, dokładnie tak samo, jak przed każdą wcześniejszą wizyt a w bufecie. Właśnie dlatego słuchając powolnych wyjaśnień obsługującej nas kelnerki, przez cały czas niecierpliwie stukałem kartą o blat. W końcu zaprowadziła nas do stolika i zostawiła samych. Nawet nie usiadłem.

W żaden sposób nie mogłem przewidzieć miszmaszu smaków, który na mnie czekał. Przede mną leżały croissanty, lazania, spaghetti, OSIEM RÓŻNYCH SMAKÓW LODÓW i trochę sałatek. Niekonieczne nazwałbym to typową kuchnią KFC, ale cóż począć, nie mogłem wybrzydzać.

Reklama

Kto, do jasnej cholery, wybiera sałatkę w KFC?

Gwoli dziennikarskiej ścisłości muszę dodać, że jakość jedzenia pozostawiała trochę do życzenia. Makaron był rozgotowany, frytki niesłone i zimne, a kurczak nie spełniał żadnych standardów. Mimo to miałem zadanie do wykonania i nie zamierzałem się poddawać.

Mój plecak był pełen plastikowych torebek, które dostałem za darmo w odwiedzonym wcześniej Centrum Pokémon. Powoli zacząłem napełniać je kawałkami kurczaka; ostrożnie, po jednym, za każdym razem upewniając się, że teren jest czysty. W końcu razem z moją dziewczyną wytoczyliśmy się obżarci z KFC. Z trudem oddychaliśmy, ponieważ z naszych plecaków sączyła się bardzo intensywna woń kiepskiej jakości drobiu w panierce.

Problem polegał na tym, że zapach ten zaczął wywoływać u nas mdłości. Byliśmy przeżarci; po kija wzięliśmy ze sobą tyle żarcia? Z tego też powodu postanowiłem rozdać moje łupy przypadkowym mieszkańcom Osaki. O dziwo, nikt nie chciał poczęstować się kurczakiem z plecaka obcej osoby.

Pomyślałem, że może źle się do tego zabrałem. Mój japoński był co najmniej kiepski, więc postanowiłem zdać się na technologię. Wpisałem w Google Translate zdanie: „Cześć, czy masz ochotę na trochę smażonego kurczaka z mojego plecaka?" i pokazywałem jego tłumaczenie przechodniom. Niestety nikt nie wyraził zainteresowania, więc nie mieliśmy wyboru i zabraliśmy cały zapas do domu.

Dzień drugi

Następnego dnia obudziliśmy się głodni i zjedliśmy kurczaka na zimno. Okazało się, że z jakiegoś powodu nagle miałem ochotę na więcej, ale niestety poprzedniego wieczoru buchnęliśmy za mało jedzenia. Do tego nie było nas stać na pójście tam dwa dni z rzędu, więc zacząłem się zastanawiać, czy nie nadszedł czas, aby zanurkować w śmietniku KFC.

Reklama

Niestety nie wziąłem pod uwagę tego, że w Japonii wszystko jest świetnie zorganizowane. Oczywiście, że nie zostawili na widoku śmietnika pełnego przepysznego kurczaka. Wszystkie odpady trafiały za te tajemnicze, metalowe drzwi, do których dostęp miały jedynie tajne służby (no dobra, i pracownicy KFC).

Zamknięte. A to pech.

Jedyną sensowną alternatywę stanowiło przekopanie niewielkich koszy na śmieci, które postawiono przed wejściem do knajpy. Dzielnie przerzuciłem wszystkie odpadki, ale niestety nie znalazłem niczego wartościowego. Każda kostka była wręcz po mistrzowsku obgryziona do czysta.

W końcu zadowoliłem się niewielką ilością mięsa, które na kilku kościach zostawił nieznany mi Japończyk lub Japonka. Dlaczego to robiłem? Nie wiem. Na początku tego roku napisałem artykuł o australijskim ibisie czarnopiórym, który z powodu swoich nawyków żywieniowych jest nazywany „śmietnikowym kurczakiem". Okrutnym zrządzeniem losu właśnie zmieniałem się w istotę, którą od tak dawna próbowałem zrozumieć.

Dzień trzeci

Rano usiadłem w świetlicy w moim hostelu i obserwowałem, jak inni biedni podróżnicy popijali kiepską kawę. Czułem głód. Oni też. Pomyślałem sobie: „Zrobię to, co powinienem był uczynić już dwa dni temu".

Z pomocą mojej dziewczyny zrobiłem kostium Robin Hooda, po czym wyruszyłem łupić bogatych i obdarowywać biednych.

To chyba dobry moment, żeby wspomnieć, że bufetowi w KFC towarzyszył otwarty bar, gdzie za dodatkowe 12 dolarów australijskich (35 złotych) dostawało się nieskończone dolewki piwa. Zaje-kurwa-biście. Jedyną wadą było to, że po alkoholu poczułem się nadmiernie pewny siebie i prawie przyłapano mnie na wpychaniu kurczaka do plecaka. Miałem wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Może miałem po prostu paranoję? A może to przez moje przebranie Robin Hooda? Cóż, nigdy się chyba nie dowiemy.

Reklama

W tym momencie miałem już kompletnie dosyć kurczaka. Podejrzewam, że zjadłem maksymalnie trzy kawałki, a reszta trafiła prosto do plecaka. Zamiast tego objadłem się zaskakująco dobrym curry, które tam oferowano. Cholera, to było naprawdę pyszne curry.

Kilka godzin po wyjściu z KFC dumnie wkroczyłem do mojego schroniska. „Zbierzcie się wokół mnie, prostaczkowie" – krzyknąłem. „Przynoszę wam zimne, zdębiałe, rozmokłe kawałki kurczaka. Spokojnie, nie wszyscy na raz!".

Nie musisz dziękować, przyjacielu. Twój wdzięczny uśmiech wyraża więcej niż tysiąc słów.


Więcej na VICE: