FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

Porwały mnie irańskie tajne służby

Gość każe nam iść za sobą, mówi, że chciałby ponownie sprawdzić nasze paszporty. Z ciężkim sercem idę na dół, jestem prawie pewien, że już po mnie. Okłamywanie tajnego agenta to błąd, którego nigdy nie powinno się popełniać

Autor artykułu w Iranie. Wszystkie zdjęcia należą do autora. Ten artykuł przedstawiony został w izraelskim serialu szpiegowskim "False Flag".

Prawie dokładnie rok temu postanowiłem wyjechać do Iranu zrobić kilka reportaży. Jedyna wiedza na temat kraju mułłów, jaką posiadałem, pochodziła z kilku kursów ukończonych w szkole średniej oraz ze wspomnień po oglądania Argo. Moja decyzja była najpewniej spowodowana faktem, że właśnie ze mną zerwano i jedynym schronieniem dla mnie wydawał się Uniwersytet Filozoficzny w Nanterre. Zaczęła mnie łapać chandra. W głowie pojawił się pomysł – podróże. Iran miał być jedynie przystankiem na mojej drodze do autodestrukcji. To, że zostanę porwany przez tamtejszy odpowiednik DGES (Francuskiej Dyrekcji Generalnej do spraw Bezpieczeństwa Zewnętrznego ) było więc niemożliwe do przewidzenia. Tak jak to, że będę musiał walczyć o wypuszczenie mnie z tego wesołego przyjęcia o motywie przewodnim „Rządowe Tortury".

Reklama

Przyjechałem tam na początku sierpnia 2015 roku. Pomimo podpisania różnych dziwnych dokumentów w internecie, nie miałem żadnych problemów z otrzymaniem wizy turystycznej. Wjechanie w ten sposób do Iranu, kraju uznawanego za bardzo zamknięty, było łatwiejsze niż wejście do klubu nocnego w Paryżu. Niemniej wiedziałem, że korespondent Washington Post w Teheranie siedział w więzieniu i został bez przyczyny oskarżony o „szpiegostwo" w lipcu 2014 roku. Wiedziałem również, że nadal był za kratkami.

To właśnie dlatego przed wyjazdem zostałem poinformowany o niebezpieczeństwie, któremu będę musiał stawić czoła, jeśli irański rząd dowie się, kim naprawdę jestem: dziennikarzem. Ogólnie rzecz biorąc, przez wybór nieodpowiedniej wizy zostałbym uznany za szpiega i wysłany do więzienia. Szczerze mówiąc, byłem tym trochę podekscytowany: uczucie, że ktoś mnie śledzi, praca bez ujawniania mojej rzeczywistej tożsamości. Zająłem się zatem wymyślaniem wielu solidnych alibi.

Okłamywanie tajnego agenta to błąd, którego nigdy nie powinno się popełniać; mówienie półprawdy jest okej, bo zawsze można coś nazmyślać. Nie powiedz tylko niczego głupiego, co można łatwo sprawdzić, osobie odmóżdżonej przez antyzachodnią propagandę. Dlatego też zarejestrowałem się na uniwersytecie, na który w rzeczywistości wcale nie chodziłem. Nosiłem swoją kartę studencką zawsze przy sobie. Zacząłem też prowadzić fałszywego bloga o sporcie i przez cały rok codziennie coś na nim pisałem. Nawet wydrukowałem wizytówki – okazały się przydatne, kiedy kręciłem dokumenty. Podczas wywiadów wymyśliłem co najmniej tuzin dziwnych zainteresowań i zawodów. Byłem kolejno: wysłannikiem organizacji pozarządowej z Liberii podczas epidemii Eboli, nauczycielem capoeiry w Yvelines, studentem filozofii lub podróżującym zawodowym piłkarzem. Odkrycie, że jestem dziennikarzem było ostatnią rzeczą, jaka mogła się wydarzyć.

Reklama

Rozmowa z porwanymi milicjantami Kijowa

Amerykańskie programy telewizyjne zawsze za mną chodziły – i chodziły za mną też podczas całego wyjazdu. The Wire czy The Shield pomogły we mnie zrodzić, w miarę moich skromnych możliwości, porządną paranoję. Wszystkie środki ostrożności podjęte przeze mnie w Iranie, zostały już kiedyś podjęte przez Michaeal Scofielsda, Lalotru i McNulty'ego. Kiedy dotarłem do Teheranu, patrzyłem przez tylną szybę samochodu, żeby uniknąć jakichkolwiek szans na bycie śledzonym. Przeszedłem zygzakiem przez ulicę, żeby sprawdzić, czy facet idący za mną przypadkiem mnie nie śledzi. Przed każdą rozmową z moim fotografem o zdjęciach do artykułów, odkładaliśmy cały sprzęt elektroniczny do łazienki. Robiliśmy zbyt wiele. Przynajmniej na tamtą chwilę.

Po dziesięciu dniach niczym niezakłóconej pracy w upale zanieczyszczonej irańskiej stolicy, postanowiliśmy udać się na północ kraju. Po ośmiuset kilometrach spędzonych w luku bagażowym nocnego autobusu dotarliśmy do Tabrizu, najgęściej zaludnionego miasta na świecie. Stolicy prowincji na wschodzie Azerbejdżanu. Przy pomocy młodego pośrednika mieliśmy przeprowadzić dochodzenie w grupie separatystów. Technika gumki na papierze, podpatrzona w Le bureau des légendes, serialu Canal+, była tu obowiązkowa. To proste – bierzesz stertę czystych kartek, zapisujesz jakieś bzdury na jednej i zakrywasz ją inną, na której są wiórki z gumki do mazania. Kiedy wracasz, a wiórków nie ma, oczywiste jest, że ktoś grzebał ci w papierach. Ale wtedy nadal tam były, co oznaczało, że nikt nie wchodził do sypialni po moim wyjściu – nasza obecność w kraju mułłów nie została (jeszcze) zauważona.

Reklama

Później, przeprowadzając wywiady z lokalną ludnością, powoli zaczynałem czuć, że uderzyliśmy w czuły punkt. Bałem się, że nasze pytania zaczną się rozchodzić po całym Tabrizie, które było bardzo tradycjonalnym miastem. Nasz młody pośrednik poinformował nas, że w tym regionie jest wielu szpiegów i równie wielu informatorów. Trzeciego dnia zdecydowaliśmy, że pójdziemy na stadion piłkarski – według moich danych, twierdzy protestujących. Ale jak się okazało, przy wejściach na stadion stało mnóstwo policjantów i żołnierzy.

Kiedy kupiliśmy bilety, nasze twarze przyciągnęły uwagę kilku tajniaków. Wzięli nas na stronę i poprosili o paszporty. Dość szorstko.

Na kilka minut zaschło mi w ustach i zrobiło mi się strasznie słabo. Człowiek w dwukolorowej koszuli, z niezbyt doskonałym uzębieniem, spytał o powód mojego pobytu w Iranie. „Co robicie w Tabrizie? Naprawdę jesteście turystami? Bo widzicie, niezbyt przypominacie turystów". Tamtego dnia postanowiłem założyć czapkę New York Yankees – oczywisty symbol turysty. Od przeszywającego wzroku tajniaka i widoku jego zębów, jak u żmii, po plecach przeszły mi ciarki. Zachowałem się jak typowy kutas i poklepałem go po ramieniu przed powiedzeniem: „Jesteśmy tu, żeby obejrzeć mecz. Uwielbiam piłkę nożną. Jestem fanem Manchesteru… [bla, bla, bla]". Moje historie o piłce nożnej były tak męczące, że po szybkim przejrzeniu naszych paszportów pozwolił mi odejść. Fotografowi zajęło to trochę więcej czasu.

Reklama

Oto jestem, na stadionie, sam, albo raczej prawie sam. Bo teraz patrzy się na mnie dwóch innych facetów. Coraz więcej ludzi wchodzi, a ja tracę pośrednika i kolegę z oczu. Czas płynie. Po piętnastu minutach, jeden z mężczyzn, którzy mnie obserwują każe mi iść za sobą. Za pierwszym razem odmawiam. Mój tłumacz, który musiał sobie poradzić z tajnymi służbami, kiedy był młodszy, ostrzegł mnie: „Ci ludzie nie powiedzą ci, że jesteś aresztowany. Zabiorą cię w ustronne miejsce, gdzie nikt was nie zobaczy, włożą ci torbę na głowę i zwyczajnie zatłuką".

Został aresztowany kilka lat wcześniej za tweeta na temat protestu. Dziesięcioro ludzi przyszło i kazało mu za sobą iść. Kiedy wsiedli do samochodu, założyli mu torbę na głowę, dając sobie czas na zmianę auta i wrzucenie go do piwnicy, gdzie, z tego co mi opowiadał, gnił przez piętnaście dni w małej klatce. Otrzymywał jeden posiłek dziennie i cały czas go torturowano. Po miesiącu licznych przesłuchań tajne służby oddały jego matce – 6 kilo chudsze zombie z zapuchniętą twarzą. Tylko jemu ufam. Wreszcie znajduje go z fotografem, obojgu udało się przejść. Ale pojawił się problem, bo strażnicy przy wejściu chcieli sprawdzić też zarejestrowany paszport pośrednika. W takich warunkach podjąłem mądrą decyzję i po cichu oglądałem mecz. Był beznadziejny. A pod koniec nas aresztowano.

Gość każe nam iść za sobą, mówi, że chciałby ponownie sprawdzić nasze paszporty. Z ciężkim sercem idę na dół, jestem prawie pewien, że już po mnie. Rzucam okiem na naszego pośrednika. Jego twarz robi się czerwona. Domyślam się, że ta procedura nie jest normalna. Eskortowani przez wielu żołnierzy i kilku tajniaków, zostaliśmy poproszeni o wejście do prefabrykowanego budynku na przesłuchanie. Uzgodniliśmy z fotografem czas i miejsce, w którym się poznaliśmy i fałszywą historię naszej fałszywej przyjaźni.

Reklama

Niemniej zrozumiałem, że godziny spędzone na oglądaniu amerykańskich przesłuchań widzianych okiem hollywoodzkich reżyserów – z klasycznym duetem zły glina-dobry glina – w ogóle mi się nie przydadzą.

Irańskie przesłuchania nijak nie przypominały tych filmowych. Kiedy dotarliśmy na miejsce, dziesięciu facetów o przenikliwym wzroku i twarzach szaleńców, czekała na nas w małym pomieszczeniu. Pytania napływały ze wszystkich stron: nasz wiek, imiona, nazwiska, wyznanie, powód, dla którego przyjechaliśmy do Iranu i Tabrizu. Dokładne nazwy zabytków, które zwiedziliśmy. Nasza praca we Francji, adresy. Zaplanowałem i przewidziałem chyba wszystkie możliwe pytania, jakie mogli nam zadać, ale wiedziałem, że ich wyobraźnia jest dużo bujniejsza niż moja.

Musiałem całkowicie kontrolować język ciała. Z Prison Break nauczyłem się, że każdy tajny agent pracujący dla dyktatora ma podczas swoich przesłuchań do dyspozycji co najmniej jednego eksperta z dziedziny mowy ciała. Nie mogę podrapać się w głowę czy w ucho, kiedy odpowiadam. Wiem, że wszystko, co mówimy, jest skrupulatnie zapisywane. W mojej głowie mam jedno – koniec ze mną.

Po godzinie przesłuchań i szczegółowych badań przeprowadzonych przez dziesięciu dzikich Irańczyków i żołnierzy stojących na baczność, przyszła kolej na naszego pośrednika. Porozumiewają się w Farsi, języku Persów. Widzę, jak jego oczy zachodzą łzami. Mam wrażenie, że są w stosunku do niego nieco mniej enigmatyczni i bardziej szczerzy; bardziej bezpośredni.

Reklama

Również zawartość mojej torby okazuje się problemem. Zachowując się niesamowicie głupio, włożyłem do niej dwa czy trzy egzemplarze Charlie Hebdo, myśląc, że poczytam je, a potem zostawię gdzieś w samolocie. Mam tam też długi artykuł o Pasdaranach, obrońcach rewolucji islamskiej szmuglujących alkohol i narkotyki na tajnych lotniskach i w portach. Chyba nie muszę mówić, że jestem w dupie. Pod wpływem impulsu pytam sam siebie, co zrobiłby Michael Scofield, bohater Prison Break. Po kilku sekundach myślenia oznajmiam, że koniecznie muszę skorzystać z toalety.

Po moim przebłysku mądrości zostaję odprowadzony przez kilku strażników do drzwi obrzydliwie brudnych toalet. Smród i muchy już mnie nie ruszają. Muszę pozbyć się wszystkich dowodów. Podwijam rękaw, drę tuziny stron i upycham zmięty papier, najgłębiej jak się da w gównie zrobionym kilka godzin wcześniej przez pracowników tajnych służb. Oczywiście nie da się tego spłukać jak na filmach. Myję więc ręce i wychodzę 20 minut później, modląc się, żeby nikt niczego nie podejrzewał. Po kilku godzinach wnikliwych spojrzeń i dziwnych rozmów prowadzonych przez gości z walkie-talkie, nasze paszporty zostają nam zwrócone.

„Wrócimy jeszcze", obiecuje jeden z naszych rozmówców, odrobinę się uśmiechając. Zmuszono naszego pośrednika do podania im naszego adresu. Prawdopodobnie po to, żeby mogli mieć wgląd do całej elektroniki podłączonej do WiFi gospodarza. Brzmi świetnie.

Reklama

Po odejściu jak najdalej od tego nieszczęsnego miejsca razem z moim partnerem bardzo chcemy wiedzieć, co o nas mówili. Mój przyjaciel nie ma dla nas samych dobrych wieści. Moja wycieczka do toalety wydała się, według niego, bardzo podejrzana i republikańscy żołnierze mieli „przeszukać szambo bez żadnych problemów ze znalezieniem informacji". Po drugie, nikt nie wierzył, że faktycznie jesteśmy turystami. „Oskarżyli mnie o ukrywanie szpiegów", mówi nasz pośrednik, „i obiecali, że pójdę do więzienia. Są obrzydzeni faktem, że jesteście ateistami. Myślą, że zgwałcicie mi matkę". Później, łagodnie dodaje: „Jeśli chodzi o was, mówili o kłamstwach i torturach".

Serce mi zamarło. Co? Tortury? Z moim wątłym ciałem i chorobliwym lękiem przed krwią? Jakim sposobem, w ciągu kilku tygodni, moje wakacje w Cannes przy brzegu basenu zmieniły się w pełne przemocy przesłuchania w Iranie? Zrozumiałem wtedy, że najpewniej przyjdą po nas w nocy. Nasz pragmatyczny pośrednik wyjaśnia nam, że tortury, w przypadku sprzeciwiania się siłom bezpieczeństwa, mają trzy etapy. Pierwszy, wpychanie głów do toalet. Drugi, krzesło elektryczne. Trzeci, stare, dobre bicie.

„Jeśli ja, mając 15 lat, dałem radę, wam uda się przetrwać to bez większych trudności. Musimy trzymać się razem. Jeden nigdy nie wyda drugiego, okej?", próbuje nas uspokoić. Wysłałem zaszyfrowanego maila do mojego taty, prosząc go o jak najszybsze skontaktowanie się z Quai d'Orsay, jeśli nie dam o sobie znać do 7:30 następnego dnia.

Reklama

Żeby nie wydawać się podejrzanym, zgodziłem się zagrać w piłkę z bratem naszego pośrednika, który nic nie wie o naszej sytuacji. Dopiero co dotarliśmy na boisko, kiedy obok zatrzymał się i zaparkował samochód. Jakiś człowiek obserwował nas ze środka auta przez dwie godziny. I odjechał, gdy skończyliśmy grać. Jestem coraz bardziej przekonany, że przyjadą po nas w nocy. Wrzucam więc wszystkie moje notatki do sieci i palę wszystkie zeszyty, w których cokolwiek zapisałem. Zapach spalenizny budzi matkę naszego pośrednika, zmartwioną naszymi nieobecnymi twarzami. Zbieram wszystkie moje rzeczy i myślę o rodzinie, przyjaciołach. Podczas mojego pobytu w Iranie, słyszałem o aresztowaniu dwóch obcokrajowców skazanych później na 10 lat więzienia za szpiegostwo. Ich ojczyzna nie mogła nic z tym zrobić. Nie wspominając już o biednym Jasonie Rezaianie, korespondencie Washington Post. Nadeszła moja kolej, a miałem dopiero 22 lata. Ale byłem gotowy na przyznanie się do własnych błędów. Dużo bardziej przejąłem się sytuacją naszego pośrednika, którego nieumyślnie wpakowałem w niezłe gówno.

Godziny mijały, ale nic się nie działo. Nie spałem; siedziałem z zapakowaną torbą, czuły na każdy najcichszy dźwięk. O 3 nad ranem, wszyscy mułłowie w regionie wzywali do modlitwy. Wczesnym rankiem uciekliśmy w stronę Teheranu.

Dokończyliśmy nasze artykuły, najprawdopodobniej śledzeni i podsłuchiwani. Wymyśliliśmy z fotografem prosty szyfr. Wyjęliśmy baterie z naszych smartfonów. I musieliśmy wyglądać tak turystycznie, jak tylko się dało. Żeby zabić czas, graliśmy w parku w ping-ponga ze starszymi ludźmi. Żeby napisać artykuł o szkole dla wojowników ninja, sam poszedłem na trening, ku zdziwieniu naszych tropicieli i 30 Irańczyków w strojach do walki. Nieźle się tam posiniaczyłem. Dlaczego przyszedłem tam uczyć się sztuki mordu irańskich pseudo-ninja, widocznie rozbawionych moją obecnością?

Mój pośrednik ostrzegł nas, że przez resztę pobytu, nasza wolność będzie ograniczona. Żołnierze i szpiedzy czekali tylko na nasze potknięcie, które będą mogli przekształcić w dowód naszej winy – ale jakiej winy? Zająłem się wysłaniem danych do mojej skrzynki pocztowej mojemu szefowi w redakcji i poprosiłem, żeby przejrzeli tam moje notatki. Kolejna sztuczka, której nauczyłem się z jednego z odcinków Homeland. Ale nic się nie działo. Pomimo tego, że nas – mniej lub bardziej ewidentnie, mniej lub bardziej strasznie – śledzono, nie miałem żadnych problemów z przejściem irańskiego punktu odprawy. Nikt nie został aresztowany. I mieliśmy szansę na powrót do naszego uporządkowanego, zachodniego życia w ten sam sposób, w jaki przybyliśmy tutaj. Samolotem.

Nie jestem dumny z mojej historii, ani trochę. Ale myślę, że to otworzyło moje oczy na niebezpieczeństwa mojego zawodu i ogólnie życia. Co więcej, już wiedziałem, że oglądanie dobrych seriali wcale nie jest stratą czasu.

Z oczywistych powodów, autor tego artykułu postanowił pozostać anonimowy. Ten artykuł przedstawiony został w izraelskim serialu szpiegowskim "False Flag", emitowanym na Canal+.