FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Prezydencki plebs

Podczas wyborów jesteśmy złem koniecznym dla polityka, efektem ubocznym demokracji. Czy przyzwyczailiśmy się już do swoich cyrkowych miejsc dla plebsu – za jaki najwyraźniej się nas traktują?

Ilustracja Aleksandra Lampart

„Dla mnie polityka to jest szambo, najgorsze, kurwa, szambo. Nie można dla mnie niżej upaść, niż być politykiem" – powiedział mi przez telefon Marcin „Różal" Różalski, gdy tydzień temu, tuż przed niedzielnymi wyborami, zapytałem go, jak ocenia jej obecny poziom. Zaraz dodał też, że nie ma zamiaru głosować, bo jego głos nic nie zmieni, a „nie chce później pluć sobie w ryj, że przyłożył rękę do gorszego gówna" [cała rozmowa tutaj].

To mocne słowa i smutna konstatacja, przybliżająca jednak skalę problemu polskiej polityki, która nieprzerwanie dryfuje na głębiny brązu. Przeraża mnie myśl, że dopłynęliśmy w tym rejsie do miejsca, gdzie w dawaniu politykom kredytu zaufania, towarzyszy uczucie, które zapewne czulibyśmy, wkładając rękę do paszczy krokodyla – a może jej nie upierdoli?

Reklama

Pewnie dlatego część Polaków, 10 maja postanowiła trzymać się z dala od urn (frekwencja w kraju wyniosła 48,8 procent). Ktoś jednak mógłby teraz spytać – czy było na kogo głosować, skoro do wyboru mieliśmy m.in. takich asów, jak:

Niezależny Grzegorz Braun, który w telewizyjnej debacie TVP, na jednym wydechu potrafił powiedzieć „kościół, szkoła i strzelnica", a jego postulatami były m.in. broń jądrowa dla polskiej armii i intronizacja Chrystusa Króla. Rzeczywiście „palące" potrzeby każdego Polaka – w kraju i za granicą.

Marian Kowalski, kandydat Ruchu Narodowego, który w trakcie swojej prezydenckiej kampanii, nieraz, zamiast opowiadać o swojej wizji Wielkiej Polski, musiał się tłumaczyć dziennikarzom z bycia ciąganym po sądach za pobicie jednego z gości lubelskiego klubu Graffiti. Zabłysł również brawurową pewnością siebie, stwierdzając publicznie, że „wyliże deskę klozetową w pociągu, jeżeli w wyborach zdobędzie 0% poparcia". Zdobył 0,8%… ale się upiekło.

Janusz Korwin-Mikke ze swojej partii KORWiN, krul gimby, który na ostatniej prostej strzelił sobie gola i stracił potencjalnego sojusznika – Pawła Kukiza, z którym to miał zdobywać barykady w antysystemtowej walce o prezydencki stołek. Jak zabawnie słuchało się jego późniejszych prób przywrócenia status quo – bezskutecznie. Pan Paweł powiedział już Adieu.

No i ile osób wiedziało tak naprawdę, kim są panowie Jacek Wilk, Adam Jarubas (Województwo Świętokrzyskie, to wiem) oraz Paweł Tanajo i jakie w tym razem przekonania polityczne prezentuje Janusz Palikot?

Reklama

Chociaż dylematów przy wyborach prezydenckich 2015 nie brakowało, 11 maja trzy rzeczy się wyklarowały: zdobywając 2,4% poparcia, Magda Ogórek stała się pięknym końcem SLD (dosłownie), które udowodniło, w jaki sposób postrzega swoich wyborców, oferując im ładny obrazek bez treści (przez większość kampanii nawet nie wiedziałem, jaki głos ma pani Magda).

Kolejną rzeczą był niewątpliwy sukces Pawła Kukiza, który zdobywając 20,8% głosów, przestał być już tylko „muzykiem" (jak go cały czas określano), a stał się trzecią polityczną siłą w kraju. Chociaż cały swój program praktycznie zamknął w JOW-ach, obywatelskie poparcie jego postawy typu „rozpierdolmy to wszystko i zbudujmy Polskę na nowo", był wyraźną żółtą kartką dla pozostałych na polu politycznej bitwy…

Kiedy spotkałem się z Pawłem Kukizem w marcu, by porozmawiać o jego kandydaturze, inni politycy komentowali, że Kukiz to żadna groźba.

Pomimo widocznego zmęczenia, które u niego wtedy dostrzegłem, miał ogień w oczach i był gotowy biec na systemowe czołgi. Różnił się od stonowanych polityków z telewizji, którzy dokładnie ważą każde swoje słowo. No, może oprócz Niesiołowskiego, który teraz pewnie żałuje, że nazwał go nikim.

Trzecią i ostatnią rzeczą, która się wyjaśniła, była informacja o potrzebie II tury, bo to nie koniec starć Platformy Obywatelskiej z Prawem i Sprawiedliwością. Obecny prezydent Polski, Bronisław Komorowski zdobył 33,77% poparcia, jego polityczny przeciwnik Andrzej Duda 34,76%. Tym samym dopłynęliśmy do kolejnego przystanka naszej wspólnej podróży — cyrku, w którym różnymi sztuczkami obie strony raz jeszcze wystartowały o nasze głosy…

Czuję się jakbym siedział teraz w jednym z pierwszych rzędów cyrkowego namiotu i obserwował tę polityczną błazenadę, gdzie nieprzerwanie wszystko polega na antagonizowaniu przeciwnika, ideologizowaniu własnych poczynań – bo dobro obywatela jest drugorzędne, bo o zwykłych ludzkich odruchach przypominać tym politykom muszą „suflerki", doradczynie kandydatów. Tylko zaraz, skąd wzięli się ci wszyscy kandydaci? Ano tak, jedni na nich zagłosowali, inni złożyli pod nimi podpisy, a reszta nie zrobiła nic.

Może więc przyzwyczailiśmy się już do swoich cyrkowych miejsc dla plebsu – za jaki najwyraźniej się nas traktuje. Bo podczas wyborów jesteśmy złem koniecznym dla polityka, efektem ubocznym demokracji. Godzimy się na to, bo tak bardzo chcemy uciec z tego szamba… ale dawno zapomnieliśmy, jak się pływa.