Pojechałem do Polski i w parę dni przytyłem 10 kilogramów
Talerz wędlin, obok sałatka warzywna z majonezem, surówka i pyzy. Wszystkie zdjęcia Ada Kase

FYI.

This story is over 5 years old.

polska

Pojechałem do Polski i w parę dni przytyłem 10 kilogramów

Gdy pierwszy raz odwiedziłem rodzinę mojej żony, nie byłem gotów na zderzenie z polską kuchnią. Powinienem był nauczyć się po polsku kilku zgrabnych wymówek, albo chociaż zabrać luźniejsze spodnie
Jan Bogdaniuk
tłumaczenie Jan Bogdaniuk

Artykuł pierwotnie ukazał się na MUNCHIES

Gdy po raz pierwszy przyjechałem z wizytą do rodziny mojej żony, nie byłem gotów na zderzenie z kulinarnymi realiami Polski. Zgodnie z tym, czego się spodziewałem, czekała mnie obfitość kapusty i zwierzęcych kiszek faszerowanych mięsem. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak gargantuiczne ilości jedzenia będę musiał pochłonąć. Nie byłem w stanie zatrzymać powodzi kolejnych dań i dokładek ‒ jedyne polskie słowa, jakie znałem, to „ser", „bąk" i „małpa", a tylko dwa z nich okazały się przydatne. Powinienem był lepiej się przygotować i nauczyć kilku uprzejmych zwrotów po polsku, by jakoś wymówić się od nieprzerwanego obżarstwa. Albo przynajmniej zabrać ze sobą luźniejsze spodnie.

Reklama

Gdy przyjechaliśmy do małej wsi na północnym wschodzie kraju, moi nowi krewni od razu zaczęli mnie częstować nieprzeliczonymi potrawami, które przeważnie pochodziły z upraw i hodowli w ich własnych ogródkach. Gościnność to dar, który należy przyjąć z wdzięcznością, czułem się zatem zobowiązany, by zjeść tyle, ile tylko uda mi się wepchnąć do ust. Tak przynajmniej sam przed sobą próbowałem usprawiedliwić swoje łakomstwo.

Rzecz jasna na pierwszy ogień poszły pierogi. Miałem kilka okazji spróbować ich już wcześniej, jeszcze w USA, gdzie znane są jako pierogies. Nie wiedziałem jednak, że mogą występować w tak wielu smakach i odmianach. Przez mój talerz przewinęły się wszystkie możliwe kombinacje mięsa, ziemniaków, kapusty, cebuli, grzybów, sera itp. zawinięte w zgrabne półkola z ciasta. Największe odkrycie stanowiły jednak pierogi na słodko, wypełnione świeżymi owocami i podane z cukrem i śmietaną.

Gołąbki, czyli polska odpowiedź na burrito. Wszystkie zdjęcia Ada Kase

Kolejnym rarytasem okazały się gołąbki, wśród gorzej obeznanych z polskim alfabetem znane jako galumpki. Stanowią one dumną odpowiedź Polski na burrito, tyle że zamiast tortilli używa się w nich liści kapusty. Zazwyczaj wypełnia się je mielonym mięsem i ryżem, ale jest i opcja wege, w której zamiast drobiu lub wieprzowiny używa się grzybów.

Wciągałem w siebie niezliczone miski buraczanej zupy z różnymi warzywami, zwanej barszcz (nawet nie próbowałem tego wymówić), przybranej kleksem kwaśnej śmietany. Na stół wjeżdżały placki ziemniaczane oraz bigos, swego rodzaju gulasz z kapusty i mięsa. Polacy szaleją na jego punkcie do tego stopnia, że piszą o nim wiersze ‒ i nie bez powodu. Jednak prawdopodobnie najpopularniejszym z polskich dań jest kotlet. Może być z kury, może być też ze świni (wtedy przybiera odmienną nazwę: schabowy), koniecznie w panierce z bułki tartej. A do każdego posiłku domowe kiszone ogórki i niekończące się pęta kiełbasy. Ach, kielbasa!

Reklama

Żona ostrzegała mnie, że jeśli zjem wszystko, co mam na talerzu, gospodarze natychmiast ponownie zapełnią go strawą. Jeśli faktycznie nie mogę w siebie wcisnąć ani kęsa więcej, muszę coś zostawić. Miałbym marnować jedzenie? To kłóciło się zarówno z moim usposobieniem, jak i wychowaniem, ale wkrótce zrozumiałem, że nie miałem większego wyboru. Rozgniotłem kawałek galumpka i rozsmarowałem po talerzu, tak, by nie zostało miejsca nawet na pół kiełbaski.

Stół zastawiony do śniadania na polskiej wsi. Jedzenia nie starczyło na długo.

Polacy cierpieli niedostatek przez całe dziesięciolecia radzieckiego panowania i do dziś wspominają czasy, gdy w sklepach można było dostać jedynie sól i ocet. Jeśli chcieli zjeść coś więcej, musieli sami to wyhodować. Dziś w dalszym ciągu podtrzymują kulinarne tradycje tamtych czasów, jednocześnie doceniając i dzieląc się owocami dobrobytu, jaki w końcu zawitał w ich progi.

Pożywienie w dużej mierze wciąż wytwarza się w domu. Na wsi uprawia się pomidory, cukinie, buraki, kapustę i inne warzywa, które z grządek wędrują wprost do kuchni. Grusze, śliwy i jabłonie stanowią stały element krajobrazu, grzybobranie to jeden z ulubionych polskich obyczajów, a jajka są zawsze prosto od kury. Odwiedziliśmy też ogródki działkowe w Białymstoku, gdzie krewni mojej żony od czterdziestu lat uprawiali grządki pośród całych hektarów identycznych działek, usianych uroczymi domkami i zdobnych w kwiaty.


Polub fanpage VICE Polska i bądź na bieżąco


Podobnie rzecz miała się z mięsem. Przyglądałem się kaczkom drepczącym po podwórku, wgryzając się w soczyste kacze udko, a jedna z niezliczonych ciotek mojej żony snuła opowieści o hodowli prosiąt przy maszynce do mielenia mięsa. Skosztowałem u niej dwóch rodzajów kiełbasy. Pierwszy jest dość dobrze znany zachodniemu podniebieniu i można go dostać w niemal każdych polskich delikatesach. Drugi to brązowoczarna kaszanka, która wbrew nazwie składa się głównie z krwi, z niewielkim dodatkiem kaszy. Obie odmiany świetnie smakowały popijane domowej roboty winem. Gdy zbieraliśmy się do wyjścia, ciocia nalegała, bym zjadł choćby jeszcze jeden plasterek.

Reklama

Kulisy powstawania domowej kiełbasy.

Najcięższa próba czekała mnie w dniu, który sam ochrzciłem Dniem Trzech Ciotek. Zjedliśmy pożegnalne śniadanie u pierwszej z cioć, która gościła nas od kilku dni i dołożyła wszelkich starań, byśmy nie opuścili jej domu głodni: śniadaniowy stół aż uginał się od jajek, świeżego chleba, boczku, sera, warzyw i innych specjałów. Na obiad (w Polsce zazwyczaj najobfitszy z posiłków) udaliśmy się do drugiej ciotki, która podała nam surówkę z kapusty, wieprzowe kiełbasy oraz pyzy, czyli ziemniaczane kule wielkości piłki baseballowej, nadziane dla odmiany wieprzowiną. Ponieważ była to jedyna okazja, by razem zasiąść do jedzenia, ciocia nalegała, żebyśmy sobie nie szczędzili.

Pod wieczór pojechaliśmy do miasta, gdzie z kolacją czekała na nas kolejna część rodziny, z którą moja żona nie widziała się od dziesięciu lat. Jak łatwo się domyślić, nie puścili nas z pustymi brzuchami. Tym razem na stole pojawiły się galumpki, placki ziemniaczane i babka (swego rodzaju zapiekanka z cukinii i ziemniaków). Byłem pewien, że nie zdołam już nic więcej w siebie wcisnąć, gdy rozpoczął się wielki przemarsz ciast. Cóż, na kawałek sernika z galaretką zawsze znajdzie się miejsce.

Grzybki, babka, kiszone ogórki i inne specjały, a do popicia wino ze śliwek.

Po zaledwie kilku dniach takiej diety mój brzuch wydął się jak bania, nie mieściłem się w drzwiach, materace ledwo utrzymywały mój ciężar, podłoga złowieszczo trzeszczała pod moimi stopami, a w dodatku żyłem w nieustannym strachu, że zapcham toaletę. Muszę więc przyznać, że gdy w końcu poznałem babcię mojej żony, zostałem całkowicie zaskoczony przez jej druzgocącą krytykę. „Dobrze się czujesz?" ‒ zapytała mnie. „Coś mizernie wyglądasz. Co, żona cię nie karmi?".

Reklama

Więcej na VICE: