FYI.

This story is over 5 years old.

Newsy

10. Festiwal Planet+Doc - Dzień pierwszy, drugi i trzeci

Zanim przejdę do samego festiwalu, programu i filmów, pozwolę sobie na wyznanie: nie wierzę w kino dokumentalne. Nie znaczy to, że nie lubię czy wątpię w jego w funkcję transformatywną. Oznacza to tyle, że nie stawiam go na uprzewilejowanej pozycji...

Zanim przejdę do samego festiwalu, programu i filmów, pozwolę sobie na wyznanie: nie wierzę w kino dokumentalne. Nie znaczy to, że nie lubię czy wątpię w jego w funkcję transformatywną. Oznacza to tyle, że nie stawiam go na uprzewilejowanej pozycji względem jakiejkolwiek innej formy wypowiedzi artystycznej. Nie wynika to ani z cynizmu, ani ze strachu przed manipulacją, tylko z samego faktu, że dokument nigdy nie był tym za kogo sam się uważa. Nie mam na myśli ani ponowoczesnych zabaw z mockumentary (klasyczne Spinal Tap - które zresztą urodziło prawdziwy, koncertujący zespół czy młodsze Pete Tong: Historia głuchomego Dj’a, które przez paru moich znajomych zostało uznane za prawdziwą historię), ani nawet propagandy (czy to Leni Riefenstahl czy Michael Moore) tylko samą klasykę, poczynając od Nanuka z Północy, Roberta Flaherty z 1922.

Reklama

Ten ojciec dokumentu na potrzeby swojej prawdy całkowicie zainscenizował film: kazał Eskimosom używać dzid do polowania, choć już od dawna używali strzelb. Oczywiście bardzo szybko pojawili się progresywni dokumentaliści (Jean Rouche) starający się nie ingerować albo wręcz oddając filmowy głos samym przedmiotom filmu. Istnieje dokument kreacyjny, impresyjny, od paru lat oglądamy animowane dokumenty, achronologiczne poetyckie wizje i na poły pornograficzne osobiste dzienniki. Tylko czy to jeszcze może nazwać kinem dokumentalnym? Wydaje mi się, że to prostu wygodna i użyteczna szufladka, choć jednocześnie niebezpieczna, bo dająca złudę ‘najobiektywniejszej prawdy’. Nie może być probieżem prawdy, za to może być źródłem wiedzy i refleksji, ale dokładnie tak samo jak American Pie i Cannibal Holocaust. Wynikają z tego problemy z oceną filmu dokumentalnego, sam wczoraj po pokazie jednego z filmów, podsłuchałem rozmowę dwóch dziewczyn, które odrzuciły film w całości, tylko dla tego, że nie uznały go za dokument.

Czy dokument jako gatunek rządzi się innymi prawami? Czy podlega innym kategoriom estetycznym? Czy lepszy jest dokument zrealizowany konserwatywnie i dający wrażenie prawdy, czy dokument eksperymentalny zostawiający widzowi pole do krytycznego popisu (albo mindfucku)? Czy taki po którym można się wzruszyć, zdenerwować i zapragnąć rewolucji, czy taki, który już dawno przekroczył granice dokumentu i fikcji, i poniekąd staje się obiektem estetycznym? A może ten, który powołuje się na naukę i twarde liczby, czy raczej ten, który jest pretensjonalną, subiektywną wizją?

Reklama

Ja już znam odpowiedź, ale to nie przeszkodzi w napisaniu kilku, krótkich raportów z tegorocznego - jubileuszowego 10  - Planet+Doc.

Dzień Pierwszy

Chciałem iść na Disco-Rewolucję, ale nie było już wejściówek. Zanim opowiem, jaki szajs w zamian zobaczyłem, skupmy się na tym interesującym filmie.

Disco chyba już do końca dni ludzkości, będzie miało twarz Johna Travolty i soundtrack Bee Gees. Nie było w tym nic złego, bo sam film Gorączka Sobotniej Nocy to ciekawe spojrzenie na subkulturę disco, plastycznie opowiadające o konlifkcie i emancypacji klasowej, ale mało kto o tym pamięta. Film Jamie Krastnera rozszerza kontekst o prawa mniejszości seksualnych, etnicznych i kobiet (fun fact: współproducentem są Zjednoczone Emiraty Arabskie). Niestety nie będzie już więcej pokazów, więc pozostaje tylko czekać na normalną dystrybucję. Po pokazie w klubie obok odbyła się impreza disco z Billem Brewsterem za didżejką, ale chyba rewolucji nie było (przepraszam, nie mogłem się opanować).

Ponieważ jestem zobligowany do pisania o festiwalu, musiałem coś zobaczyć. Padło na (R)esitanza, potworny, nieciekawy formalnie, chaotyczny i infantylny film. Cała wina jest po mojej stronie, bo mam ten brzydki, festiwalowy zwyczaj, że chodzę na chybił trafił, sugerując się tytułami. Film przedstawia - chyba w założeniu poruszajacą - historię księdza, fatalnej grupy muzycznej i nawróconego złodzieja biżuterii, walczących z neapolitańską mafią. Mnóstwo gadających głów, ewokujące gniew ujęcia na getta i płonące śmieci i szantażująca muzyka. Nie bagatelizuję problemu, ale są lepsze filmy (w sensie więcej mówiące i bardziej angażujące) i książki o tym: Gommora.

Reklama

Dzień Drugi

Tym razem chciałem pójść na Scenę Zbrodni, oczywiście biletów zabrakło. A to zdaje się najciekawszy film całego festiwalu. Joshua Oppenheimer, Christine Cynn i ktoś podpisujący się Anonymous razem z prawdziwymi zbrodniarzami wojennymi z Indonezji (milion zabitych Chińczyków, inteligentów i komunistów!), odgrywają swoje własne zbrodnie. Bardzo chciałbym powiedzieć coś więcej, ale póki nie zobaczę na własne oczy ograniczę się tylko do trailera. Ostatni pokaz we wtorek (14.05.) i zapraszam serdecznie wszystkich na najlepszy dokument od lat.

Trafiłem więc na jeszcze gorszy dokument niż (R)esitanza, pod równie seksownym tytułem Historia Miłości i Rewolucji - historię Kirsty Sword, australijskiej działaczki walczącej o niepodległość Wschodniego Timoru i późniejszą żoną pierwszego prezydenta i byłego partyzanta Xanany Gusmão. Łączący strategie narracyjne thrillera politycznego i romansu, i kończącą sceną rodem z teledysku Michaela Jacksona o głodzie w Afryce, jest niczym więcej niż wyciskającym łzy kiczem. Choć jest jeden wątek, które mnie zafrapował, otóż Sword i Gusmão, wtedy uwięziony na Indonezjii, wysyłali do siebie filmy nakręcone na wideo, przedstawiające jak do siebie dzwonią i piszą maile. Co więcej Sword wysyłała mu zdjęcie, które on namalował farbami, następnie ona wysłała mu zdjęcie jak patrzy na tenże obraz i tak w kółko. Baudrillard byłby dumny.

Dzień Trzeci

Zacznę od apelu: na seanse wchodźcie ok. 8 minut po rozpoczęciu! Potworny 10-minutowy blok reklamowy potrafi zepsuć cały dzień. Rozumiem, że inaczej festiwal nie mógłby sfinansować swojej działalności, ale patrzenie parę razy dziennie (choć raz wystarczy) jak Maciej Stuhr opowiada dowcipy jest jak piekło. Oto jeden z nich: “Odkryłem, że oprócz męskiej i kobiecej rozmowy telefonicznej, istnieje również trzecia - bezpłciowa”. Ha ha ha?

Trzeciego dnia nie było niczego na co się nastawiłem (pomijając Scenę Zbrodni), więc mogłem spokojnie obejrzeć cokolwiek. Wybrałem Strajk na Filozofii i był to świetny przykład, mojego problemu z dokumentem. Jest to insiderskie spojrzenie na studencką okupację wydziału nauk społecznych w Zagrzebiu. Od samego początku rewolucji wywołanego sprzeciwem wobec komercjalizacji edukacji, poprzez niefektywne negocjacje z ministerstwem nauki i dziekanatem, który zmienia co chwilę zdanie, aż po demokratycznie wybrane przerwanie strajku i rozpoczęcie kolejnego. Dlaczego mam z nim problem? Bo się z nimi zgadzam, bo łapię się na tym, że kiedy pokazują tendencyjnie ministra nauki jako idiotę, cieszę się razem z nimi. Kiedy studenci na korytarzu cytują Marksa przez megafon, czuję satysfakcję, kiedy obserwuję ich skrajnie demokratyczne podejmowanie decyzji, gdzie każdy ma głos i każdy może zostać reprezentantem ruchu, zadroszczę im. Chyba lepsze są dokumenty, które nie potwierdzają naszej prawdy i naszych fantazmatów, ale pozostawiają w niepewności, albo przynajmniej nie powodują samozachwytu?

Wieczorem zaś wybrałem się na animowany paradokument o Grahamie Chapmanie, (Nie)prawdziwa Historia Monty Pythona wg. Grahama Chapmana 3D. I jak cudownie by to nie brzmiało, było to niesłychane gówno. Film używając rozmaitych technik animacji, fragmentów filmów, skeczy, wystąpień telewizyjnych oraz nagranych za jego życia memoirach, opowiada o bujnym życiu seksualno-alkoholowym Grahama Chapmana. Mimo obecności reszty Pythonów (oprócz Erica Idle’a, który ich ostatnio robi w chuja) i Stephena Fry’a, mnóstwa homo i hetero porno, psychodelicznych wizji i dosyć odrażających sekwencjach, gdzie wszyscy są antropomorfizowanymi małpami, wyszło nudnie i nieśmiesznie. Jak ktoś się chce przekonać i pokłócić, to kolejne pokazy 14.05 i 16.05.

Zobacz też:

Jaki jest najpopularniejszy film na świecie? Urwany!
Co dwa fiuty to nie jeden
Szukamy największego lamusa wśród polskich gwiazd - Borys Szyc