FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Wszyscy wypierdalać - czyli filmy Wojciecha Smarzowskiego

Śnili mi się dzisiaj: przypakowany Murzyn oraz usta pełne krwi oraz spermy. Kiedy się obudziłem, przez chwilę myślałem, że to jakieś ponure proroctwo, ale po kilku sekundach przypomniałem sobie, że byłem przecież wczoraj w kinie na „Drogówce...

Śnili mi się dzisiaj: przypakowany Murzyn oraz usta pełne krwi oraz spermy. Kiedy się obudziłem, przez chwilę myślałem, że to jakieś ponure proroctwo, ale po kilku sekundach przypomniałem sobie, że byłem przecież wczoraj w kinie na „Drogówce” Smarzowskiego. Ten film tak działa. Ten reżyser tak działa. Po każdej innej polskiej produkcji co najwyżej przyśniłyby mi się krzyż, orzeł biały lub – w najbardziej hardkorowym przypadku – rodzina ludzi-manekinów żyjąca w mieszkaniu made in Ikea. Po obejrzeniu dowolnego dzieła Smarzowskiego zostają na mózgu blizny. I to chyba starczy za argument za tym, że jest to najwybitniejszy reżyser w tym smutnym kraju.

Reklama

Urodzony w 1963, karierę rozpoczął w wieku 35 lat telewizyjną „Małżowiną”. Sześć lat później było „Wesele”, a jeszcze pięć lat później – „Dom zły”. W międzyczasie, tak jak wielu innych absolwentów szkół filmowych, musiał chałturzyć przy serialach. Wiatru w żagle nabrał po „Róży” (2011), po której zrobił „Drogówkę” (2013); obecnie pracuje nad zaplanowanym na następny rok „Aniołem”, ekranizacji „Pod Mocnym Aniołem” Jerzego Pilcha. Rozkręcił się. To dobrze – dla niego i dla nas wszystkich.

Smarzowski wygląda na spokojnego i sympatycznego kolesia. Kiedy mówi, to mówi niedużo, ale z sensem; kiedy żartuje, to raczej bez grubych dowcipasów; nie lansuje się, nie wypina piersi, jakby miał kogoś z rodziny pochowanego na Wawelu. Kontrastuje to nieco z jego filmami. Od czasu, kiedy Andrzej Żuławski zrobił sobie przerwę od reżyserowania, nie było w Polsce twórcy, który potrafiłby tak mocno dać widzowi po mordzie. Są w jego filmach i wściekłość, i czarna rozpacz, i szyderstwo. „Ze mną jest tak, że kiedy wstaję rano, świat wydaje mi się piękny, a ludzie dobrzy; popołudniami świat podoba mi się znacznie mniej, ludzie też jacyś mniej przyjemni; a wieczorami z tą wiarą w dobro bywa słabo. Tyle tylko, że w moim przypadku wieczór może trwać zarówno pięć minut, jak i pięć lat. Ale poranek też może być długi, nieskończenie długi” - tłumaczył w jednym z wywiadów, tylko nie zaznaczył, że jego filmy to właśnie ten rozciągnięty do średnio stu minut, czarny jak smoła wieczór.

Reklama

Obojętnie, czy ich akcja dzieje się na zaplutej wsi czy w wielkim mieście, obojętnie, czy są to czasy współczesne czy mniej lub bardziej odległa przeszłość, Polska jest w nich niezmiennie wielkim krwawym chlewem. „Małżowina” rozgrywa się w obskurnej kamienicy, gdzie pewien pisarz walczy z brakiem weny. Jeśli sam akurat nie jest w alkoholowym ciągu, to sąsiedzi za ścianą napieprzają się tak, że z sufitu leci tynk; jedna z ich kłótni ma śmiertelny finał. Wieś z „Wesela” to rewers sielskiego zadupia z „Plebanii”. Niby każdy każdego zna i każdy każdemu kłania się w pas, ale wszystkim kieruje nie sympatia, tylko chęć wydymania bliźniego w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Tytuł „Domu złego” mówi w zasadzie wszystko – położona gdzieś na granicy PGR-u chałupa jest świadkiem każdego z siedmiu grzechów głównych. W „Róży” mamy natomiast powojenne Mazury, gdzie co krok leży mina lub trup, a pozostawienie kobiety samej w domu równa się wydaniu jej na pastwę grasujących po lasach gwałcicieli. U Smarzowskiego podłe są nie tylko pojedyncze postacie, ale ponadjednostkowe historyczne procesy. W „Domu złym” Polska Rzeczpospolita Ludowa to tak naprawdę Polska Rzeczpospolita Kłamców i Konfidentów' w „Róży” widzimy natomiast, jak komunistyczny ustrój budowany jest dzięki hekatombie z nieposłusznych obywateli.

Arkadiusz Jakubik, aktor stale współpracujący ze Smarzowskim, powiedział, że nawet gdyby nakręcił on komedię romantyczną, to wszyscy łoiliby w niej bimber. Nie da się ukryć – butelka wódki to jego ulubiony rekwizyt. Chleją u niego wszyscy: niezależnie od płci, wieku, wykonywanego zawodu, a także od tego, czy muszą zaraz iść do pracy lub prowadzić samochód. „Wesele” to klasyczny polski zjazd po równi pochyłej: twarze bohaterów są coraz bardziej blade i zlane potem, ich fryzury potargane, a oczy pełne pękniętych naczyń krwionośnych. Grzanie wódy wydaje się tam czymś oczywistym i nieuchronnym, jak gdyby zaśnięcie w rowie lub chociaż z twarzą w zupie było metabolicznym przymusem każdego człowieka. „Dom zły” to już mistrzostwo świata w alkoholizmie. Zootechnik pije na umór z facetem, który ugościł go w pewną burzową noc; na umór piją też milicjanci, którzy przyjeżdżają później zbadać sprawę popełnionych tejże nocy morderstw. Nikomu nie udaje się rozwiązać zagadki – wszyscy kończą w spirytusowej malignie. Nawet „ostatni sprawiedliwy” funkcjonariusz, który stara się zachować podczas wizji lokalnej pion i zasady moralne, przygnieciony tym, co dzieje się wokół niego, każe chałupniczo wyciąć sobie z tyłka Esperal i łapie za butelkę. To w końcu Polska, kraj, gdzie alkohol jest równocześnie alibi dla największego skurwysyństwa, jak i jedynym sposobem, aby na to skurwysyństwo patrzeć ze względnym spokojem.

Reklama

To mogłoby być kino poważne aż do bólu brzucha. To mogłoby być również kino prostackie i stargetowane pod gimbusów – metrykalnych i mentalnych – którym pryszczate gęby cieszą się na widok flaszki i na dźwięk słowa „kurwa”. Smarzowski unika każdej z tych pułapek. Udaje mu się to m.in. dzięki poczuciu humoru. Jest dosadny, ale inteligentny; rysuje wszystko grubą i czarną krechą, ale pozwala sobie na niuanse; nurza się w syfie, ale potrafi dostrzec też jakieś światełko – np. w finałach „Wesela” lub „Róży”. Pomaga mu w tym zwykła reżyserska sprawność. Odważnie sięga po popularne gatunki – w „Weselu” po komedię, w „Róży” po western, a w „Domu złym” po horror – i równie odważnie rozpieprza je w drobny mak. Potrafi pisać równocześnie dość zagmatwane i trzymające widza na krawędzi fotela scenariusze i świetnie prowadzi aktorów. Kto by pomyślał, że Bartłomiej Topa, facet znany przede wszystkim z roli przygłupiego, zamiatającego wciąż grzywką Zenka ze „Złotopolskich”, lub Arkadiusz Jakubik, szajbnięty Rysiu z „13-ego posterunku”, na dobre zerwą ze swoim najpopularniejszym emploi.

Wszystkie zalety jego twórczości można znaleźć także w „Drogówce”. To nie jest jego najwybitniejszy film, ale obdarzony największym komercyjnym potencjałem, najbardziej hollywoodzki – w najlepszym znaczeniu tego słowa. Po około dwudziestominutowym prologu, będącym jedną wielką libacją i orgią, rozkręca się kryminalna intryga – taka z bieganiem po dachach i duszeniem w celu uzyskania cennych informacji – która ostatecznie roztapia się w polskim szambie; nie będzie chyba spoilerem napisanie, że i tym razem ‘dobro’ nie zatriumfuje. Poza tym jest tutaj znajomy czarny, wódczany kabaret: mordobicia na posterunku i w night clubach, branie do japy i branie w łapę. Kurewstwo i korupcja zaczyna się na poziomie krawężnika, a kończy na samym szczycie, gdzie kluczowe dla polityki decyzje zapadają podczas imprez bunga-bunga.

A po seansie czekają na widza barwne koszmary. Takie są właśnie filmy Smarzowskiego. Patrzą na nas mętnym wzrokiem Wojnara z „Wesela” i mówią: „Wszyscy wypierdalać”. Ale jakoś trudno nie iść na kolejny do kina.

Zobacz też:

Nergal ty bucu

Kobiece orgazmy czyli jak szczytują laski