FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Crossfit uczyni cię lepszym

Czy zdarzyło się wam kiedyś spojrzeć na własne zdjęcie i pomyśleć: „Kto to jest? To nie mogę być ja!". Niestety uświadomienie sobie, jak się naprawdę wygląda, bywa czasem bolesne

Tekst pochodzi z działu „A Better Edith". Pierwotnie został opublikowany na VICE US.

Ilustracja: Heather Benjamin

Ponieważ uwielbiamy Edith Zimmerman, postanowiliśmy dać jej osobny dział. Jednocześnie uważamy, że mogłaby być jeszcze lepsza, niż jest (jak każdy), więc poprosiliśmy ją, aby pisała o tym, jak pracuje nad sobą. Osiągnięcie przez Edith doskonałości zaplanowane jest na marzec 2016 roku. W międzyczasie możecie sprawdzać, jak jej idzie.

Reklama

Czy zdarzyło się wam kiedyś spojrzeć na własne zdjęcie i pomyśleć: „Kto to jest? To nie mogę być ja!". Niestety uświadomienie sobie, jak się naprawdę wygląda, bywa czasem bolesne. Mi taka sytuacja przydarzyła się parę miesięcy temu. Wraz ze znajomymi z pubu wygraliśmy quiz i postanowiliśmy z tej okazji zrobić sobie wspólne zdjęcie. Gdy je zobaczyłam, natychmiast uszło ze mnie powietrze – za jego sprawą w jednej chwili dotarło do mnie, jak bardzo mój rzeczywisty wygląd różnił się od wyobrażenia, jakie miałam na jego temat. Owszem, wiedziałam, że przybrałam na wadze, ale naiwnie zakładałam, że jest mi z tym do twarzy. Choć byłam świadoma, że przybyło mi jakieś 15-20 kilo (do tej pory boję się wejść na wagę), nie wiadomo czemu wydawało mi się, że tego nie widać. Cha, cha.

Postanowiłam więc zapisać się na crossfit, który jawił mi się jako przerażający, intensywny trening, czyli całkowite przeciwieństwo mojego dotychczasowego stylu życia. Jak się dowiedziałam, od czasu wynalezienia tego programu treningowego przez firmę CrossFit w 2005 roku liczba siłowni prowadzących takie zajęcia wzrosła z 13 do około 11 tysięcy na całym świecie. Wielu ludzi wyśmiewa crossfit jako swego rodzaju sektę, jednak ja obejrzawszy zdjęcia crossfitowców, byłam absolutnie gotowa do niej dołączyć, jeśli dzięki temu mogłabym upodobnić się do widocznych na zdjęciach przerażająco wysportowanych kobiet.

Tak było, dopóki nie poszłam na pierwsze zajęcia.

Reklama

Budynek siłowni na Brooklynie, do której się zapisałam, wyglądał niepozornie. Za to jego wnętrze przypominało salę ćwiczeń gladiatorów. Wszędzie rozciągały się wykonane z czarnego metalu drabinki i poręcze, a z sufitu zwisały kółka gimnastyczne. Do tego rzędy girii i piłek lekarskich, zwoje skakanek, kajaki i stojący w kącie stos drewnianych skrzyń, a między tym wszystkim szerokie połacie czarnych mat i sztucznej trawy.

Na początek posadzono nas w kółku, poproszono, byśmy się przedstawili i opowiedzieli o swych doświadczeniach oraz oczekiwaniach treningowych. Okazało się, że niektórzy biegają, inni pływają, a jeszcze inni grają w koszykówkę. Ja powiedziałam, że w ogóle nie uprawiam sportu w nadziei, że usprawiedliwi to moje późniejsze niedomagania. Niestety, sympatyczna para, która trochę się spóźniła, również oświadczyła, że nie uprawia sportu, a potem już w trakcie ćwiczeń zasuwała, że hej, wcale się przy tym nie męcząc. Zwłaszcza podczas okropnego ćwiczenia polegającego na szybkim padzie, powstaniu, klaśnięciu dłońmi nad głową w podskoku… i następnie powtórzeniu tego wszystkiego. A potem jeszcze raz i jeszcze raz.

Po dziesięciu powtórzeniach zorientowałam się, że w trakcie ćwiczenia wydaję odgłosy podobne do tych wydawanych przez tenisistki (!), co było o tyle interesujące, że nigdy wcześniej nie stękałam z wysiłku. Potem przez cztery minuty robiliśmy przysiady – 20 sekund kucnięć jak do siku i 10 sekund odpoczynku w serii po osiem powtórzeń. Być może brzmi to niewinnie, ale był to z pewnością największy wycisk, jaki dostałam w życiu. Gdy po zakończeniu ćwiczeń chciałam pójść do szatni, nogi ugięły się pode mną i wylądowałam na podłodze.

Reklama

Byłam jednak tak zmęczona, że nie obchodziło mnie, co pomyślą o tym inni. Jedyne, czego wówczas chciałam, to wrócić do domu i położyć się. I już nigdy nie przestąpić progu siłowni.

Nadmierne obciążenia podczas treningu crossfit przynajmniej raz skończyły się sprawą sądową. W 2008 roku pewien technik marynarki wojennej pozwał swoją siłownię, oskarżając pracujących tam instruktorów o zaordynowanie mu ćwiczeń, od których nabawił się rabdomiolizy. Schorzenie to polega na „uszkodzeniu mięśni szkieletowych w wyniku ekstremalnego wysiłku fizycznego" (za Wikipedią). Oprócz tego ów technik miał krew w moczu i musiał spędzić miesiąc w szpitalu. Ostatecznie sąd przyznał mu odszkodowanie w wysokości 300 tys. dolarów.

Aby zwrócić uwagę na konieczność poprawnego wykonywania ćwiczeń, szef CrossFit Greg Glassman opublikował w należącym do jego firmy magazynie internetowym „CrossFit Journal" szereg artykułów o rabdomiolizie. Oto fragment jego wpisu z 2005 roku (czyli na trzy lata przed przegranym procesem):

„Obecnie wiadomo o pięciu przypadkach rabdomiolizy w związku z ćwiczeniami CrossFit. Każdy z nich wymagał hospitalizacji… Najostrzejszy przypadek był bardzo poważny, a w najlżejszym jedynym objawem była ogólna bolesność… Termin „bolesność" nie oddaje jednak dobrze dolegliwości związanych z rabdomiolizą. Wedle słów antyterrorysty, u którego wystąpił najostrzejszy przypadek choroby, sześć dni kroplówki z morfiną uśmierzyło ból tylko w bardzo niewielkim stopniu".

Reklama

Wpis opatrzony był ilustracją przedstawiającą przypakowanego, ledwo żywego klauna, który podpięty do kroplówki stoi w kałuży krwi i własnych wnętrzności. Internauci nazwali go „Wujek Rabdo", a pewien bloger napisał, że to nieoficjalna maskotka crossfitu.

Gdy dotarłam do domu, ból – o dziwo! – dodał mi werwy i animuszu. Oczywiście nie miałam żadnej rabdomiolizy (LOL), ale mimo to w pewien sposób cieszyłam się, że mnie boli – ledwo mogłam usiąść, a gdyby moja praca wymagała szybkiego chodzenia po schodach, musiałabym pewnie wziąć tydzień chorobowego. Czułam się, jakby wewnątrz mnie budziło się do życia inne ciało. Ta druga ja była wściekła i zła nie dlatego, że obudziłam ją ze snu, ale dlatego, że tak długo nikt o niej nie pamiętał. Chodziłam, kuśtykając, siadając, wydawałam okrzyk bólu, i byłam tym wszystkim zachwycona. „CZY WSPOMINAŁAM JUŻ, ŻE ĆWICZĘ CROSSFIT? TO TAK NA WYPADEK GDYBY KTOŚ ZAPOMNIAŁ, ŻE TO PRZEZ CROSSFIT".

Następnego dnia zapisałam się na dwutygodniowy, składający się z sześciu zajęć kurs dla początkujących, na którym uczą, jak poprawnie wykonywać ćwiczenia crossfitowe. Kurs jest obowiązkowy dla wszystkich, którzy chcą nadal trenować tę dyscyplinę.

Zajęcia odbywały się o szóstej rano; oprócz mnie chętne były jeszcze tylko trzy osoby. Okazało się, że o tej porze na sali panuje o wiele mniejszy ruch, a nasz instruktor jest bardzo miły i doskonale zdaje sobie sprawę, jak onieśmielający może być pierwszy trening. Wydawał się też bardzo dobrze rozumieć nasze ograniczenia, uważając przy tym ciągle, by żadne z nas nie poczuło się głupio lub nieatrakcyjnie. Oprócz tego był bardzo wysportowany (w takim sensie, w jakim wysportowani są ciężarowcy) i miał wielką brodę.

Po krótkiej pogawędce zaczęliśmy się uczyć, jak wykonywać niektóre ćwiczenia. Gdy przez następną godzinę, ciężko dysząc i spływając potem, robiłam pompki, brzuszki i pseudopodciągnięcia (podtrzymywana przez gumową taśmę), czułam coś w rodzaju zadowolenia (albo może raczej satysfakcji). A po powrocie do domu paplałam bez ustanku, jak to ćwiczę crossfit.

W ciągu następnych dwóch tygodni zaszła we mnie zmiana. Pragnienie bycia SILNĄ I WYSPORTOWANĄ (czytaj: chudą i seksowną) ustąpiło miejsca staraniom, by mój trener i znajomi z grupy polubili mnie; przebywanie w ich towarzystwie sprawiało mi przyjemność, i to niezależnie od samego treningu. Bardzo szybko bowiem stało się jasne, że pod względem fizycznym odstaję od reszty i że niemal wszystkie ćwiczenia muszą być przykrawane do moich ograniczeń. Było to jednak w pewien sposób wyzwalające, ponieważ mimo to treningi wciąż były wyczerpujące, ale nie budziły już strachu i nie wymuszały porównywania się z innymi. Spędzałam czas z nowymi znajomymi, wykonując nowe ćwiczenia i wyglądając przy tym jak idiotka, i było to w sumie bardzo miłe.