FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Mały Patrykowy boom

Jedni sklejają modele, inni biegają w kobiecych ciuszkach – ja robię muzykę

Na imię ma Piotrek, czasem mówią na niego Patryk, nagrał jedną z najfajniejszych polskich płyt w 2013 roku, a w wolnych chwilach imprezuje z Adrianem Utleyem z Portishead. Przed państwem Patrick The Pan,  Piotr Madej, słodki chłopiec od ładnych, lecz smutnych piosenek.

VICE : Kiedy zamieściłeś w sieci pierwsze próbki swojej twórczości zrobił się straszny hype na Patrick The Pan. Rozpisywali się o tobie wszyscy, łącznie z „Glamourem”, czy „Galą”. O mały włos nie zostałeś Natalią Siwiec „andergrandu”.

Reklama

Patrick The Pan: Rzeczywiście, był mały Patrykowy boom. Nie do końca rozumiem, skąd on się wziął, bo na pewno nie byłem pierwszy, który nagrał sam płytę w domu i wydał ją za uzbierane kieszonkowe. To już się uspokoiło, bo ileż można się tym zachwycać. Do tytułu Natalii Siwiec polskiego undergourndu raczej było mi daleko, znam swoje miejsce w szeregu. Nie jest jednak tak, że nic się w moim artystycznym życiu nie dzieje - teraz zamiast propozycji wywiadów czy recenzji, dostaję rzadsze, ale ciekawsze propozycje, jak np. ostatnio występ na Sacrum Profanum.

Trochę się dziwię, że nie zwariowałeś jeszcze od tego wszystkiego. Po ósmym takim samym wywiadzie i kolejnym niemal identycznym pytaniu wbiłbym chyba rzeczonemu pismakowi ten nieszczęsny długopis z pajacykiem prosto w oko.

To prawda, że już powoli coś we mnie pęka, kiedy słyszę pytania: „Skąd nazwa projektu? Skąd Cyrwus w teledysku? Jakie inspiracje? Czemu śpiewasz po angielsku?”. Ale zaciskam zęby i z uśmiechem na twarzy odpowiadam formułami już niemal wykutymi na pamięć. Wywiady to zawsze jakaś promocja, a tej nigdy za wiele.

Bawi mnie fakt, że w Polsce od lat powstaje dobra niszowa muzyka - i to każdego praktycznie gatunku - a tu nagle przy okazji „Something Of An End” wszyscy dziennikarze budzą się z przedziwnego letargu z krzykiem „Dobra muzyka w Polce JEDNAK ŻYJE!!!". Jak myślisz - z czego to wynika, że to właśnie twoja płyta wywołała takie masowe koniobijstwo? 

Reklama

„Something of an End” takie emocje wywołało? Dobrze wiedzieć, bo nie uważam, żeby mój projekt był jakimś objawieniem na polskiej scenie niezależnej. Przecież takich projektów były dziesiątki. Polska muzyka alternatywna z roku na rok ma się coraz lepiej i nie zgodzę się z tym, że dopiero moja płyta zapoczątkowała, jak to uroczo ująłeś, masowe koniobijstwo.

Nie zrozum mnie źle, to świetna rzecz, że twoje muzykowanie zostało docenione, ale bez fałszywej skromności proszę. Nie przypominam sobie, by o płytach Za Siódmą Górą, czy Komet rozprawiano na łamach „Gali”. Nawet Czesiowi Mozilowi przez parę pierwszych lat kariery było mocno pod górkę. Zastanawiałeś się co jest twoim największym muzycznym autem? Może specyficzna szczerość?

Słowo „szczerość” często się przewija w opiniach, recenzjach, relacjach z koncertów itp., więc chyba o to chodzi. A ja po prostu niezależnie czy w wywiadzie, czy na scenie, czy wśród ludzi, zawsze jestem sobą. Nie panoszę się i nie gwiazdorzę. Jak mi fan zadaje pytanie w mailu, czy na facebooku, zawsze na nie odpowiadam. Nie uważam się za nadczłowieka, jak to niektórym artystom się zdarza. Jedni sklejają modele, inni biegają w kobiecych ciuszkach – ja robię muzykę. Ot co.

Bardzo podobają mi się twoje ostatnie deklaracje, że następna płyta Patryka Patelni będzie dużo mroczniejsza od debiutu. Nie jest to czasem prztyczek w noski tych wszystkich, którzy kreują cię na romantycznego barda śpiewającego ładne piosenki? 

Reklama

Super, że ktoś to zauważył. Ludzie rzeczywiście „tagują” mnie głównie jako słodkiego chłopca od ładnych, smutnych piosenek. Nie mówię, że to źle, bo przecież trochę tak jest. Tak wygląda moja twórczość i raczej to się nie zmieni. Ale w mojej muzyce są zawarte też inne odniesienia i emocje,  które już nie są takie oczywiste. Wciąż moim najukochańszym zespołem jest Radiohead i mam zamiar to pokazywać na drugiej płycie, ale chce się też pokazać z mroczniejszej i bardziej agresywnej strony.

Mieliśmy właśnie premierę twojego nowego klipu, „Lunatique”. Czy można potraktować ten numer jako singiel do drugiej płyty i prezentację tego, co będzie się na niej działo?

Kiedy w sierpniu robiliśmy w Małopolskim Ogrodzie Sztuki wydarzenie Patrick the Pan Audio Visual Experience bardzo mi zależało, żeby zaprezentować nie tylko cały materiał z płyty, ale tez coś nowego. Na te potrzeby nagrałem szybko w wakacje demo „Lunatique” i nauczyłem się go grać z zespołem. Jeszcze nie jestem pewien czy „Lunatique” będzie singlem drugiej płyty. Ten utwór jest trochę agresywny, ale to nie oznacza, że cała płyta taka będzie. Spokojnie, Patrick the Pan nie idzie w rock.

Co cię skłoniło do pokazania „Lunatique” w tej formie?

A czemu nie? Skoro mam fajne audio i mam fajne video to czemu tego nie połączyć i nie pokazać światu – szczególnie, że od wydania płyty już trochę czasu minęło. Trzeba pokazać, że coś się dzieje, coś powstaje.

Reklama

Przy okazji koncertowych wydarzeń PTP udowodniłeś, że bardzo odpowiada ci mariaż dźwięków i obrazu. Planujesz kolejne eksperymenty w tej materii? Mam tu na myśli nie tylko  przestrzeń sceniczną, ale może  jakiś awangardowy teledysk?

Na pewno chciałbym pojechać w kraj (świat?) ze wspomnianym Patrick the Pan Audio Visual Experience. Ale, żeby to się stało, muszę doprowadzić ten materiał do formy, którą można komukolwiek pokazać. „Lunatique” jest takim małym zwiastunem tego. A co do kolejnych eksperymentów z obrazem to ja jestem zawsze otwarty na wszelkie propozycje.

Żałujesz, że do współpracy przy okazji debiutanckiego klipu zaprosiłeś znanego aktora? Z tego, co wiem, pytania o to, „jak udało się namówić Piotra Cyrwusa bla bla bla” zdominowały wywiady… 

Absolutnie nie żałuję. Nigdy, ani na chwilę mi takie myśli do głowy nie przyszły. Ważniejszy jest efekt końcowy, czyli teledysk niż geneza jego powstawania i śmieszne historyjki, które temu towarzyszyły.

Czujesz presję związaną z nowym materiałem? Nie przeraża cię, że wraz z „Something Of An End” postawiłeś sobie poprzeczkę naprawdę wysoko?

Staram się o tym nie myśleć i po prostu robić swoje. W moim pierwszym w życiu udzielonym wywiadzie opowiadałem o telefonie od mojego przyjaciela w noc sylwestrową, czyli trzy dni po wydaniu płyty, który powiedział mi, żebym niezależnie od tego, co się dalej będzie działo, nie zmieniał się i nie zmieniał swojego podejścia do tych spraw. Będę się tego trzymał oraz czuł muzykę dokładnie tak samo jak do tej pory.

Reklama

Co mógłbyś powiedzieć mi w temacie nowej płyty? Zaintrygował mnie koncept zaginionych w kosmosie astronautów, o którym  wspomniałeś przy okazji innego wywiadu.

Dalej będę starał się nie śpiewać o miłości, a o czymś ciekawszym, jak wspomnieni zaginieni kosmonauci . Dalej będę śpiewał w większości po angielsku, choć chyba już mogę obiecać, że będzie też więcej niż jedna piosenka po polsku. Dalej będę nagrywał materiał sam w domu, choć mam zamiar wykorzystać też moich muzyków koncertowych - na pewno pozwolę im dodać co nie co od siebie, bo to okrutnie zdolni ludzie i wspaniali kumple przy okazji. Pojawi się też bogatsze instrumentarium (na pewno nie będzie już syntetycznych smyczków - feeeee). Ok, wystarczy na razie bo jeszcze coś wygadam za dużo.

Jak uważasz, czy w pewnym sensie twój i Patryka sukces nie przetarł choć trochę ścieżek innym młodym, alternatywnym artystom? Indie-folkowy projekt Lilly Hates Roses wydał chwilę temu swój debiutancki album pod skrzydłami Sony Music Poland, która do podziemnych przecież nie należy.

Jeśli pomogłem to super. Na pewno pokazałem, że da się inaczej - bez drogich wizyt w studiu nagraniowym, bez wydawcy, bez dużego budżetu, bez marzeń o płycie w Empikach. A wspomnieni Lilly Hates Roses (racja - są świetni zarówno jako muzycy i jako ludzie) nie wiem czy są dobrym przykładem, bo oni wybili się w trochę inny sposób - wygrali konkurs Empiku, Make More Music.

Reklama

Dziennikarze często pytają cię o doświadczenia związane z Open`erem. Ja natomiast muszę spytać o gitarową orkiestrę Adriana Utleya z Portishead. Jakie wrażenia?

Propozycję zagrania z Adrianem Utley'em na Sacrum Profanum odrzuciłem praktycznie od razu, z prostego powodu - nie znam nut, a w takiej formie dostawało się materiał. Nie graliśmy tam coveru Rihanny tylko jedno z najważniejszych dzieł minimalistycznych - nuty był niezbędne do poprawnego zagrania. Przedstawiciel Krakowskiego Biura Festiwalowego jednak naciskał, żebym to przemyślał, zastanowił się dwa razy, bo to super okazja, która długo się może nie powtórzyć. Jestem mu za ten upór bardzo wdzięczny. Powiedziałem o wszystkim Justynowi, mojemu basiście i bardzo dobremu kumplowi zarazem, on zerknął na te nuty i mówi „To jest do nauczenia się stary. Ja cię przygotuję”. Zaufałem mu i przyjąłem ofertę występu, chociaż rozum mi wtedy mówił „Chyba cię popierniczyło gościu”. Justyn ma wykształcenie muzyczne, więc dla niego ten utwór to był pikuś. Ja odkurzyłem swój zeszyt z Podstaw Teorii Muzyki, które miałem na studium realizacji dźwięku i wspólnymi siłami przygotowaliśmy się do występu. Nie kryję jednak, że kosztowało mnie to mnóstwo nerwów i momentów zwątpień. Im bliżej było koncertu tym mroczniejsze scenariusze wymyślałem, które mnie pogrążały w stresie: a to że na próbie Adrian Utley wszystko pozmienia w dniu koncertu i ja tego nie ogarnę, albo nałoży takie tempo, że, mówiąc brzydko, „się obsram”, albo że zorientuje się, że nie znam nut i spektakularnie mnie wyrzuci z projektu. Ostatecznie nadszedł dzień spotkania i jadąc na nie autem, tak się denerwowałem, że miałem stłuczkę - na szczęście nie groźną, ale prawie spóźniłem się na miejsce, więc nietrudno sobie wyobrazić jak byłem zdenerwowany. Ręce mi się trzęsły jak operatorowi młota pneumatycznego. Na szczęście moje mroczne scenariusze się nie spełniły. Utley okazał się być bardzo równym gościem, który przed graniem położył na scenie zgrzewkę dużych Heinekenów i ze swoim brytyjskim akcentem zapytał: „Anybody want a beer?”, po czym otworzył jedno dla siebie, wziął grzdyla i dopiero zaczęliśmy omawiać cokolwiek. Grało się rewelacyjnie i przyznaję, że ten utwór rzeczywiście jest hipnotyczny. Wciągnął mnie totalnie i byłem zszokowany, kiedy usłyszałem, że graliśmy ponad godzinę. Dałbym wszystko, żeby móc to jeszcze kiedyś zagrać. Po wszystkim walnęliśmy z muzykami Utley'a bardzo sympatyczną popijawę do 4 rano na mieście. To była naprawdę wspaniała przygoda.

Reklama

Smaczki, proszę. Utley też poszedł z wami w nocne tango? 

Tak, Utley też balował, ale tylko w Pauzie Ingarden, czyli klubie na terenie Małopolskiego Ogrodu Sztuki, gdzie graliśmy. Kiedy padła decyzja, że idziemy w miasto towarzystwo się trochę rozczepiło i Adrian był w tej części, która wróciła do hotelu. Nie mam pikantnych ploteczek o nim: zamieniłem z nim może pięć słów i dałem mu swoją płytę. Nie umiem się odnaleźć w takich sytuacjach: przychodzi mi współpracować z mega gwiazdą, w każdej chwili mogę do niego podejść i pogadać, ale ja autentycznie nie czuję potrzeby, żeby to zrobić. Nie wiem, o czym z nim rozmawiać, jak się zachować. Co za ironia losu.

Są muzycy, z którymi chciałbyś – poza Radiohead - współpracować w przyszłości? Stylistycznie leży mi w tym kontekście twórczość Devendry Banharta. Może chodzi tu o podobną wrażliwość, sam nie wiem…

Radiohead – wiadomo. Devendra byłby ciekawy, to bez dwóch zdań. Ale tak naprawdę to chciałbym coś w życiu zrobić z Andrzejem Smolikiem. Słucham go od gimnazjum, mam wszystkie jego płyty na półce, zawsze jak gra w Krakowie to jestem. To mój olbrzymi mentor i producencki autorytet. Strasznie bym chciał zaśpiewać na jego płycie.

Najbliższe koncerty Patrick The Pan: 19 listopada w Warszawie (Eufemia) i 20 listopada w Łodzi (Scenografia). Widzimy się!

OTO RZECZY, KTÓRYCH MOŻESZ NIE WIEDZIEĆ O LOU REEDZIE

MIŁOŚĆ, BÓG I METAMFETAMINA

TĘCZOWA CIPKA RITY PAX