Woodstock x Iron Maiden x VICE x Relacja

FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Woodstock x Iron Maiden x VICE x Relacja

Przełom lipca i sierpnia skłania do refleksji o przemijaniu. Już chłodniejsze te wieczory, a ponadto znowu rozpędu nabiera Przystanek Woodstock. Ten walec przetacza się przez kilka dni po wszystkich polskich mediach. A ja nigdy tam nie byłem, choć...

Przełom lipca i sierpnia skłania do refleksji o przemijaniu. Już chłodniejsze te wieczory, a ponadto znowu rozpędu nabiera Przystanek Woodstock. Ten walec przetacza się przez kilka dni po wszystkich polskich mediach. A ja nigdy tam nie byłem, choć słyszę o nim od małego. A już na pewno od kiedy babcia mojej ówczesnej dziewczyny psuła nam przez telefon studenckie wakacje podejrzewając nas o najgorsze, czyli bycie wcale nie na Słowacji tylko w Kostrzynie. Ale i to było już całkiem dawno.

Reklama

Woodstock to legenda polskiego życia publicznego, której mocy nie pomija nikt, kto chce się tu liczyć. Polskie Radio podaje niusowym tonem, że “może tam być nawet pół miliona osób”, czyli armia siedmiu Open’erów razem wziętych. Lobby katolickie traktuje to półmilionowe religijne bezkrólewie na przemian jako cel wojny krzyżowej i teren misji. To podobno festiwal biednej młodzieży z Polski B, niekoniecznie wybrednej muzycznie. Jest tam cholernie daleko prawie zewsząd, a z Warszawy chyba najdalej. Na szczęście, jak już się tam dotrze, wchodzi się za darmo.

Kusi więc zwiedzenie wreszcie tego fenomenu. A najsumienniejszym na to sposobem wydaje się ścisłe ograniczenie budżetu do 40 złotych na osobę i pojechanie tam stopem. Zrywamy się więc w piątek rano o jakiejś nieistniejącej porze, piszemy na kartoniku “Berlin” zamiast “Kostrzyn” (żeby nie wzbudzać podejrzeń o przykrą woń) i już o 7:50 drzemiemy w amerykańskim krążowniku szos przesuwającym się 150 na godzinę nowootwartą warszawską autostradą.

Po ośmiu godzinach i trzymaniu parasola nad kierowcą zmieniającym koło w naszym trzecim stopie docieramy na tyły pola, a raczej latyfundium namiotowego. Pierwsze wrażenie jest mocne a pierwsze skojarzenie to obóz dla uchodźców przechodzący stopniowo w miasto trzeciego świata. Naprędce sklecone siedliska ludzkie o najróżniejszych rozmiarach rozmieszczone są tak ciasno, że nie można między nimi przejść. Koło nich stoją unieruchomione na wiele dni samochody, przeważnie stare i poobijane, wrastające w trawę i błoto, pokrywające się kurzem, śmieciami, napisami i naklejkami. Poruszać się można po błotnistych “ulicach” o zmiennej szerokości w tłumie raczej zmęczonych, choć uradowanych, mieszkańców.

Reklama

Dochodzimy do zbiegu kilku takich ulic, z których jedna jest szersza i asfaltowa. Wzdłuż brzegów siedzą trędowaci tego miasta - żul-punki o najbłędniejszym wzroku i plastikowych kubkach na jałmużnę. Co jakiś czas tłum rozganiany jest przez fantazyjnie trąbiacego i migającego quada z przyczepą albo pick-upa. W jednej z grupek stoi typ w samych majtkach, który w pewnym momencie wolno i dobitnie ogłasza: “Woodstooock jesteś taam?”. Ktoś z innej grupy natychmiast odpowiada “Jesteem!”. Na to typ: “Zaraz będzie cieemnoo!”. Ktoś: “Zamkniij siee!”. Typ: “A pootem będzie znów jaasnoo!”. Zanim dowiemy się, że jest to grypserski hit festiwalu i pochodzi z filmu o zastanawiającym tytule “Rrr”, spotkanie półnagiego wieszcza dopełnia nam obrazu jakiegoś ogromnego, biednego, odległego, legendarnego miasta gdzieś napołudniu.

Z biegiem następnych godzin przekonujemy się, że ten trzeci świat ma jednak w sobie mnóstwo z Polski. Albo odwrotnie. Na przykład rozpiska koncertów na dany dzień znajduje się na klasycznym bilbordzie. Godziny, o których mają wystąpić zespoły są na niej podane z dokładnością do 5 minut (np. “18:05 - Poparzeni Kawą Trzy - Duża Scena”). Tyle że już w połowie dnia obsuwa wynosi od 1 do 3 godzin. Niewykluczone, że przyczyna tego tkwi w wielokrotnym bisowaniu. W odróżnieniu bowiem od sytuacji na wszystkich innych koncertach, które pamiętam, bisy nie tylko są tolerowane przez organizatorów, ale wręcz wymuszane za pośrednictwem konferansjerów, na czele z ich szefem w czerwonych okularach.

Reklama

Na dużej wieży oświetleniowej naprzeciw sceny można poczytać regulamin festiwalu, na którym widnieje “całkowity zakaz spożywania alkoholu na całym obszarze imprezy poza Wioską Piwną”. Pod wieżą leży natomiast morze zgniecionych puszek po piwie. Byłoby je widać po horyzont, gdyby nie namioty, które zaczynają się już ok. 150 metrów od sceny i tysiące z nich usytuowane są na głównej linii głośników. Lokalizacja namiotów zdumiewa w jeszcze jednej sytuacji: gdy chciałoby się wysikać, a do najbliższych toi toi'ów jest 10 minut. Wtedy rozsądną alternatywą wydaje się któryś z kilku okolicznych lasków. Najdramatyczniejszym rozwiązaniem takiej sytuacji, na jakie trafiłem, był okrzyk “Nie lać!”, który rozległ się wprost z krzaków dosłownie sekundy przed katastrofą.

Jednak, jak na tak fatalnie zorganizowany festiwal, Przystanek Woodstock jest zorganizowany pierwszorzędnie. W całej tej faweli prawie nie ma ochrony, a ta, która jest, ma na plecach napis “Pokojowy Patrol”, który zwykle trudno sobie wyobrazić na ochroniarzu. Mimo to nie udało nam się tam znaleźć śladu agresji, nawet słownej. W kontaktach z ludźmi dominuje jowialność, szczery śmiech, uczynność i polskie absurdalno-informatyczne poczucie humoru. Ludzie co chwilę podkreślają, że są tu po to, żeby mieć wyjebane, a patrząc na ich glany, sztruksy, dredy i koszulki zespołów zapomnianych zyliony lat temu (Kult, Cannibal Corpse, KAT, Szukam Drugiej Połówki Może Być 0,7, Happysad, Slipknot, Zabili Mi Żółwia, Blind Guardian, Pidżama Porno) nie jest trudno w to uwierzyć.

Reklama

W tej sytuacji dość wyjebane mieć postanowiłem i ja, przynajmniej na to, co mogło dziać się na scenach. Zwłaszcza, że, gdy tylko znajdywałem się w pobliżu tej głównej, szczęśliwie trafiałem akurat na wejście Jerzego Owsiaka, który zapewniał, że “to był przepiękny koncert na tym najpiękniejszym festiwalu świata”. Rozwiewało to w zarodku moje ewentualne obawy w tej kwestii, i pozwoliło spokojnie skupić się na wydarzeniach towarzyszących.

A wśród nich kilka zasługuje na szczególne miejsce w tej małej kronice. Listę tę otworzyłbym jedzeniem szprotek w pomidorachz wielkiej puszki plastikowymi sztućcami wyciągniętymi z kosza na śmieci. Nie tylko nie zaszkodziło, ale nawet poprawiło przytomność umysłu. Bowiem bez mała pół godziny później, pośrodku bezdrzewnej drogi z tysiącem ludzi, lunął deszcz i nagłe olśnienie skierowało nas prosto pod stojącą nieopodal naczepę tira, a dokładnie pomiędzy wiszące pod nią koło zapasowe a błotnik. Obserwacja dziesiątek zmokniętych osób patrzących na nas popijających piwo w tej świetnej lokalizacji przyprawiła nas o całą podróż uczuć między szczęściem ocalenia a głębokim współczuciem.

Niezapomniana pozostanie grupa osób, próbujących w środku nocy odnaleźć znajomych poprzez krzyczenie “hare! hare raaama! hare kriszna hare raaaama!”. O Woodstocku będzie też mi przypominać “Biblia Metalowca”, dostępna na specjalnym stoisku w pracowicie uzupełnianej ilości kilkudziesięciu egzemplarzy, i zawierająca m.in. modlitwę zaczynającą się od słów “Jezu, Ty wiesz o uczuciach nienawiści, jakich doświadczam./Po prostu chcę zabijać.”

Reklama

Do wydarzeń szczególnych należał poranny mecz piłki nożnej wraz z towarzyszącymi mu na niewielkiej trybunie skacowanymi kibicami, podzielonymi przez wodzireja na Polskę i Irlandię. Wyposażeni w kibolskie peruki w odpowiednich kolorach festiwalowicze wznosili tyleż buńczucznie co niemrawo takie okrzyki jak “Nic się nie stało, Irlandia nic się nie stało!” i “You’ll never beat the Irish!”. Radości z tych wydarzeń nie mogła więc raczej przyćmić kradzież moich całkowicie mokrych butów sprzed namiotu. Zwłaszcza,że wkrótce potem gorycz tego faktu zrekompensowało niemal natychmiastowe znalezienie powrotnego stopa, i przejechanie nim wzdłuż szpaleru dwustu osób,którerobiływszystko, by zostać zabrane, wśród nich młode, atrakcyjnekobietypiszącenazwy swoich destynacji na cyckach.

Ogólnie cieszę się, że wróciłem już do domu, a także, że w swoim festiwalowym portfolio posiadam już Open’era czy Offa, na których, gdy oddalałem się od sceny, miałem jednak jakieś wyrzuty sumienia. Ale w porównaniu do tamtych jestem z pięć stów do przodu, które teraz mogę wydać na podróż na koncert którejś z moich ulubionych kapelw Londynie, albo na dziwki w koksie w mieście stołecznym.

Więcej festiwalowych relacji:

VICE x Audioriver

VICE x Open'er

VICE x Sunrise