FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Ostry melanż… w największym brytyjskim klubie emo!

Pamiętacie czasy, kiedy dzieciaki nosiły komiczne czapki, były całe poprzekłuwane i obwieszone różnym badziewiem? Kiedy wykrzykiwały do siebie „ grunge’owiec!” z okien autobusów, albo pozwalały, żeby Pete Doherty wstrzykiwał im prosto w żyły heroinę na...

Pamiętacie czasy, kiedy dzieciaki nosiły komiczne czapki, były całe poprzekłuwane i obwieszone różnym badziewiem? Kiedy wykrzykiwały do siebie „ grunge’owiec!” z okien autobusów, albo pozwalały, żeby Pete Doherty wstrzykiwał im prosto w żyły heroinę na plaży? Pewnie wtedy nawet nie przeszło wam to przez myśl, ale byliście świadkami zmierzchu zjawiska występującego w tym kraju pod nazwą „subkultury”. Subkultury miały się w naszym kraju dobrze, wręcz przodowaliśmy w tym temacie wśród innych nacji. Wszystko skończyło się wraz z wybuchem groźnej epidemii wirusa Hollister w 2012 roku. Wtedy to cała Wielka Brytania jak długa i szeroka zaczęła przypominać kolonię dla uchodźców wygnanych z Kalifornii za to, że są cierpiącymi na bielactwo pasztetami.

Reklama

Ostatnim bastionem młodzieżowej subkultury byli emo. Roiło się od nich w dzielnicach handlowych, gdzie okupowali centra handlowo-rozrywkowe, od Bluewater do Trafford Centre. Idealnie wtapiali się w otaczający ich pejzaż; ich Vansy w szachownicę stapiały się w jedno z płytkami na dnie basenu fontanny, wokół której nieodmiennie się gromadzili.

Podzielili jednak los większości plemion, tracąc na liczebności. Może uda wam się spotkać jednego z nich, jak w samotności mozolnie pokonuje drogę z uniwerku do domu; może będzie was korciło, żeby właśnie z tego powodu rzucić w niego puszką. Ich postępująca nieobecność budzi jednak smutek, ponieważ jest objawem nadchodzącego kresu subkultury w tym kraju.

Tymczasem doszły mnie słuchy o nocnym klubie pod nazwą Face Down, który reklamuje się pod szyldem „najgrubszej rockowej imprezy w Londynie”; z kolei mój kolega użył określenia „największa impreza emo w całej Wielkiej Brytanii”. Czy cała rzecz sprowadzała się zatem do kapel Chase, Status i Benzo Fury z nieco dłuższymi grzywkami niż u członków miejscowej wersji Oceany? Czy może chodziło o autentyk? Nadszedł czas to sprawdzić.

Sceną wydarzeń tej nocy była Scala, spory lokal w pobliżu dworca King’s Cross w Londynie. Tego typu imprezy odbywają się tu już od kilku lat, co sugerowałoby, że promotorzy nurtu emo nie są w ciemię bici. Na miejscu nie odczuwało się atmosfery wystudiowanego luzu czy ambicji podążania za najświeższymi trendami. Nie bez kozery imprezownię tę udekorowano na podobieństwo szkolnej dyskoteki dla dzieciaków poddanych kwarantannie podczas przerwy obiadowej; ostatecznie tym właśnie była.

Reklama

Wciąż lękałem się jednak, że stanę się mimowolnym uczestnikiem zjazdu oldboyów emo, w trakcie którego grupka podstarzałych weekendowych imprezowiczów będzie we własnym gronie przerzucać się nikomu niepotrzebnymi ciekawostkami na temat zespołu The Get Up Kids. Wszelkie moje obawy rozwiało jednak pojawienie się tych oto chłopaków, którzy prawdopodobnie nie mają zielonego pojęcia o The Get Up Kids, a sama nazwa jest dla nich jedynie elementarnym punktem zaczepienia w zamierzchłej historii kultury emo, dokładnie tak samo jak dla mnie.

Oprócz małolatów wchodzących na imprezy na dowód starszego brata, w lokalu kręciło się też kilku weteranów; wyglądali na gości, którzy mogliby być wymarzonymi starszymi braćmi dla większości zgromadzonej tu gówniarzerii.

Ci kolesie widzieli wszystko na własne oczy; byli świadkami triumfalnego pochodu nurtu emo z zakamarków jednej półki w sklepie muzycznym w Brighton do wybuchu ogólnonarodowego moralnego oburzenia w całym kraju; z nostalgią obserwowali też jak stopniowo popadał w zapomnienie, stając się ponownie niszowym gatunkiem. A propos, wyobrażacie sobie, jak druzgoczący będzie ostateczny rozpad tej grupy ostatnich Mohikanów? Myśl o tym sprawia, że jestem na skraju załamania nerwowego, z samej tylko empatii.

Face Down ma też w zanadrzu salę na piętrze, specjalnie dla amatorów emocjonalnego katharsis w bardziej pełnokrwistej wersji. W sali unosiła się woń charakterystyczna dla szatni drużyny futbolu australijskiego, leciała muzyka kapel o nazwach inspirowanych zbrodniami wojennymi, a ludność dzieliła się na dwie odrębne kategorie tej samej płci. Do pierwszej należeli kolesie, jak niżej, którzy zarabiają na życie programowaniem gier RPG, nigdy nie noszą spodni o nogawkach pełnej długości i uważają, że Slayer to kapela dla ciot.

Reklama

Do drugiej kategorii zaliczają się goście, jak ten tutaj; zszywaczem przymocowują brwi do czoła na lekcjach wychowania technicznego i byliby w stanie pogować nawet podczas akustycznego występu Morcheeby w klubie jazzowym. Ten wygląda na zdesperowanego, żeby udowodnić starszyźnie, że jego pokolenie nie jest pozbawione ikry i potrafi dać czadu pod sceną; chyba osiągnął swój cel, tańcząc jak bardzo, bardzo zły wilk.

Na dole wpadłem na tę czwórkę. Założyłem, że reprezentują śmietankę sceny emo, ponieważ przechadzali się po klubie w sposób typowy dla osób świadomych, że stanowią pretekst do masturbacji dla połowy ludzi w tym lokalu.

Przedstawiono mnie tym uroczym damom, które mają własny show z pogranicza striptizu, burleski i innych dziwactw o nazwie "Nymph Erno". Czaicie? To jak inferno dla nimfetek. Przeczytałem „Lolitę” Nabokova, ale coś mi się zdaje, że nie takie dziewczątka miał na myśli mistrz, kiedy pisał o nimfetkach. Ale miłe były z nich dziewczyny; wysoka blondynka gra na perkusji u Adama Anta. Nie trzeba wyjaśniać, że pieniędzy z tego nie ma, więc musi dorabiać na boku zionąc ogniem na imprezach Emo.

To zdjęcie przedstawia odwieczną dychotomię męskiej wersji emo: po lewej stronie widać smutnooką rasę wyrosłą ze stylu goth. Jej przedstawiciele od dawna są emo i wprawdzie nie noszą stylowych ciuchów, ale za to mają wystrzałowe matki z kredkami do oczu w torebkach. Drugi koleś to późny naśladowca, którego zwabiła tu perspektywa szumu wokół własnej osoby; warunkiem jest poderwanie cudzej laski.

Reklama

Skoro mowa o ludziach o facjatach z innej bajki, ten koleś musiał przeżyć spore rozczarowanie, kiedy okazało się, że dziś wieczór nie zagra DJ Hype. Został jednak wystarczająco długo, żeby zdążyć na Mitsis i całkiem możliwe, że nawet zaczął łapać dobrą fazę. Robi minę pod tytułem: „Wolałbym, żeby przy mikrofonie był MC Skibadee, ale nie chcę zepsuć sobie zabawy przejażdżką autobusem”.

Na dole tłum puścił się w dziki tan, a nad parkietem zaczął unosić się duch czasu, kiedy DJ puścił pop-punkowy cover "Call Me Maybe”Carly Rae Jepsen". Komediowe pop-punkowe covery stały się już ważną tradycją i pokrzepił mnie fakt, że zwyczaj ten ma się dobrze. Był to bezapelacyjnie najbardziej cukierkowy kawałek, jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się usłyszeć. Przypominało to jedzenie mrożonej waty cukrowej w musicalowej wersji „Clueless”. Ale ten koleś bawił się zajebiście.

Jeśli chodzi o wkradanie się w łaski potencjalnych obiektów do fotografowania, w Face Down miałem zdecydowanie najlżejszą robotę. Klientela klubu nie tylko bez problemu dawała sobie robić zdjęcia, ale wręcz oburzała się, jeśli nie znalazła się w moim obiektywie; jakby byli co najmniej hollywoodzkimi gwiazdami, których nie rozpoznałem przez własną ignorancję. Przebieg imprezy zostaje uwieczniony na taśmie filmowej przez odzianą od stóp do głów w ciuchy Etnies tutejszą wersję Martina Scorsese. Film można obejrzeć na kanale YouTube. Nie trzeba dodawać, że jest grubo.

Reklama

Ciężko jest określić ogólną atmosferę panującą w klubie, bo każdy wydaje się tutaj przebywać we własnym mikroklimacie. Dziewczyny emo cechuje niewiarygodna wprost obsesja na własnym punkcie. Co godzinę zmieniają swoje zdjęcia profilowe na MySpace, na których i tak wyglądają dokładnie tak samo; otrzymują też mnóstwo wiadomości od gości, którzy prawdopodobnie nie istnieją, z iksami w nickach, rzucających teksty w stylu: "pc4pc plz" albo "ekstra włosy".

Ta laska postanowiła najwyraźniej udokumentować za pomocą zdjęcia swój aktualny status, ale pewnie będzie musiała wyciąć z kadru cudze balerony i podstarzałego podglądacza w tle zanim straci punkty za scenerię.

Na górze, w sali tylko dla ludzi o mocnych nerwach, puściły wszelkie hamulce. Teraz leciała już wyłącznie muzyka w wykonaniu kapel, których wokaliści brzmieli jak smoki z kreskówek, a mnóstwo facetów wyglądających na drugoligowych zawodników MMA wykonywało dziwny, rytmiczny taniec. Nie pamiętam już, na co wskazuję na tym zdjęciu - może na drogę bezpiecznej ewakuacji.

Nie dajcie się zwieść pozorom; ci kolesie mogą wyglądać jak serbska wersja boys bandu The Wanted, ale ich prawdziwą ambicją było uformowanie zamkniętego circle pitu na pustoszejącym parkiecie. I mimo że demoniczne alter ego Justina Biebera świetnie odnajdywało się w repertuarze do złudzenia przypominającym ścieżkę dźwiękową do filmów snuff, to jednak nie było wątpliwości, na co tak naprawdę czekają klubowicze…

Reklama

…na to, oczywiście. Z przykrością informuję wszystkich, którzy podjarali się, że Drive Like Jehu jest znowu na topie: emo są kurewsko zakochani w dubstepie.

Teraz już młodszą częścią publiki bez reszty zawładnęły dubowe demony. Tupali nogami, jak olbrzymi z bajek miażdżący pod stopami mikroskopijne miasteczka. Moje nadzieje na kawałek "What's My Age Again" ulotniły się bezpowrotnie w nieustającym transowo-dubowym dudnieniu. Siłą odrzutu ponownie znalazłem się w mainstreamie.

Robiło się coraz później, na placu boju pozostał gorszy sort bywalców ze starszej kategorii wiekowej: kolesie o aparycji podwórkowych mistrzów wrestlingu i goście, którzy wyglądają, jakby testowali towar dla dilerów. W niczym nie przypominali człapiących frajerów, którzy bojaźliwie przemykali szkolnym korytarzem; natomiast bez trudu wyobraziłem sobie, jak kradną radioodbiorniki z przyszpitalnych parkingów.

Na scenę w sali głównej wkroczyły laski z Nymph Erno; tym samym szkolna dyskoteka przeistoczyła się w zajęcia kółka eksperymentalnego z elementami fizyki, chemii, a nawet (nagimi) fragmentami biologii. Dzieciaki stały wokół sceny z rozdziawionymi ustami, nagrywając wszystko na telefonach, jakby to była bójka w piaskownicy. Uznałem, że już najwyższy czas się zwijać zanim ktoś przywiąże mnie do piły mechanicznej ku uciesze publiki.

Zaczęła się ostra jazda, z paleniem po kątach w korytarzu i palcówkami na parkiecie. O drugiej nad ranem łzy żalu i rzygowiny smutku płynęły już wartkim strumieniem.

Mojemu wyjściu towarzyszyła jednak czuła scena; oto spocony Romeo chroni swoją Julię przed smrodem bijącym od rozsmarowanej na podłodze palarni treści żołądkowej; ona łka w jego fioletową bluzę. Nawet na niewdzięcznej glebie ze złamanych serc i obolałych żołądków może wyrosnąć róża.

Czy dobrze bawiłem się w Face Down? Jeśli chcecie recenzji, wystarczy zajrzeć do rubryki z klubami w magazynie Time Out. Mnie nie tyle obchodzi repertuar muzyczny czy jakość serwowanego piwa, co ludzie. Jestem zdania, że kultura młodzieżowa sięgnęła dna i w rozpościerającym się wokół nas oceanie banału klub taki, jak Face Down może tylko cieszyć. Smutkiem napawa jednak fakt, że to już impreza z cyklu retro. Za chwilę trafi do tej samej kategorii, co te pierdolone potańcówki w stylu lat czterdziestych. Kiedy policja kulturalna prowadząca śledztwo w sprawie mordu na młodzieżowej subkulturze będzie przeprowadzać naloty o świcie, na pierwszy ogień pójdą pipy z retro imprez.

Więcej dziwnych melanży:

Impreza w pianie w Magaluf