Kobik - Sygnatura

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Kobik - Sygnatura

Drugi solowy legal Kobika mówi jasno: w ośrodkach podupadłych rapowo zaczyna (w końcu) wrzeć. I tylko żal, że gdy temperatura zwyżkuje, to muzyka (nieco) psuje.

Wawel i Nowa Huta, obwarzanek i kiełbasa krakowska, nieszczęsny Grzegorz Turnau i okresowo szczęsna Piwnica pod Baranami… (Bardzo stereotypowym) słowem: Kraków. Dla sympatyków - spokój i wszechobecne piękno. Dla przeciwników - skostnienie i onanizm przy poezji śpiewanej na ławce na Plantach. Ci drudzy, spośród których jakieś 79% chętnie wyświechtałoby sobie gotykiem na karku napis "Nie ma takiego miasta jak Kraków", mogli dotąd poużywać sobie do woli także z małopolskiego rapu, gdyż w ostatnich latach na pole nie wyszedł ani jeden sensowny nawijacz poza Eripe. Mogli, bo oto przyszedł na nogach Kobik ze swoją "Sygnaturą" i trochę pozamykał japy oponentom.

Reklama

Nie można było zacząć inaczej niż od kontekstu krakowskiego, skoro zdecydowanie najlepszym utworem całego krążka jest ten singlowy, czyli "Jestem u siebie". Niby zbudowany na motywie starym jak świat rapu, czyli apoteozie miejsca pochodzenia, ale za to zrealizowany i sumiennie, i brawurowo. Dotąd z tej części Polski przebijały się głównie peany na temat wspomnianej już Huty - pisane standardowo ulicznym rymem, natestosteronowane i zupełnie nieprzysiadalne. Stare Podgórze także jawi się jako przestrzeń walki i nie zawsze legalnego interesu, tyle że sam kawałek wciąga dzięki uniwersalizującej liryce. Dwójka "Nie jestem nadęty jak puzon / Stare Podgórze, nie Pensjonat pod Różą" może śmieszyć na papierze, lecz gdy się wsłuchać, to wszystko staje się jasne.

Kobik jest tym kolesiem, który z lubością wrzuca proste wersy i odniesienia oraz stroni od czarowania hashtagiem, ale wpisuje się w casus Ero. Przy jego ksywie powinno się zapisać wersalikami, jako wyróżnik, "styl". Nie dlatego, że nie umie w linijki i brzmi jak ociężały umysłowo balas, ale przynosi wódkę, więc go lubimy, tylko ma chłop talent do nawijania, które nie musi podbijać swojej wartości fanfaroniarstwem i wymuszoną sztukaterią, bo przecież młodzi to, bo młodzi tamto. Łatwo zrekonstruować jego sposób myślenia, bo pisze prosto z mostu, w sposób naturalny łącząc bragga z refleksjami na temat życia, których jest tu zatrzęsienie, a przy tym flow nie leci w kwadrat (życzę wszystkim chłopakom z naszego kraju czegoś w podobie "Double Tapa" w portfolio).

Gospodarz, pewny swoich umiejętności i nieskłonny do zagadywania muzyki, zostawia też oddech podkładom (ot, choćby "Kraina węży") i tu popełnia kardynalny błąd. Nie to, że powinien je z sadyzmem udusić, ale mógłby ich po prostu nie brać - a to dlatego, że już gdzieś w okolicach połowy materiału zbijają się w bezkształtną pulpę upaćkaną tuzinem takich samych cyków i a'la blipów. Ba, być może jest to jeden z niewielu albumów na świecie, przy których słuchacz prosiłby o: a) zapętlenie najlepszego podkładu przez bite 60 minut lub b) acapelle, a nie instrumentale. Duża sztuka, ale na pewno nie o taką chodziło. Sprawa to zastanawiająca, tym bardziej że na "Małopolskich" nie było problemów z uchem do produkcji. Fakty są jednak takie, że w tym mało twórczym rozdaniu wrażenie potrafią zrobić nawet takie zabiegi jak pogłębienie bitu ("Intro") czy spatynowany wstęp ("Etykieta").

Skoro krakowianin jest dosadny, to i ja będę, bez żadnej ironii cytując internetowy klasyk: "Widzę, że pan się ładnie przedstawił przed, nam tutaj w tej chwili słuchaczom, przed tymi milionami słuchaczy".