FYI.

This story is over 5 years old.

The Hopelessness Issue

Złamane serca, postradane zmysły, utracone kończyny

Mohamad wpadł w zasadzkę talibów w maju, kiedy objeżdżał samochodem okolice Kandaharu. Do jego obowiązków należało wówczas między innymi niszczenie zbiorów maku, ponieważ handel nim jest jednym ze źródeł finansowania rebelii.

Pacjenci po amputacji podczas przerwy od ćwiczeń, Centrum Ortopedii Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża w Kabulu. Afganistan, październik 2012.

Stoimy przy łóżku Mohamada Doada, który leży na oddziale neurotraumatologii w Centrum Ortopedii Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża (MKCK) w Kabulu. Doad opowiada o swoich krzywdach, a mój afgański kompan Aziz Ahmad robi za tłumacza.

–  Mówi, że nienawidzi amerykańskich żołnierzy – słyszę od Aziza.

Reklama

– Dlaczego? – pytam.

– Jest policjantem. USA szkoliło go do walki z talibami. Mówi, że widział jak siły koalicji zabiły trzy rodziny, i że kiedy wydobrzeje sam będzie zabijał amerykańskich żołnierzy.

– I mimo to zgodził się ze mną porozmawiać?

– Tak, żeby zapamiętać twoją twarz i móc cię później zabić – tłumaczy Aziz.

Jedenastoletnia Mariam, która straciła nogę na minie, odpoczywa po fizjoterapii.

Mohamad ma 23 lata, ale wygląda co najwyżej na 14. Zeszłej wiosny postrzelili go talibowie. Po drugiej stronie korytarza znajduje się sala oględzin i rekonwalescencji, gdzie pacjenci po amputacji uczą się używać swoich protez. Większość z nich straciła rękę lub nogę po wejściu na minę lub na skutek ostrzału z granatnika – niektórzy jeszcze w 1979 roku podczas rosyjskiej inwazji na Afganistan, inni podczas walk między oddziałami amerykańskimi i talibami.

Wsuwam długopis między strony notatnika i spoglądam na Mohamada. Jestem amerykańskim reporterem. Współpracuję z Azizem od mojego pierwszego przyjazdu do Afganistanu w 2004 roku. Aktualnie opisuję skutki walk toczących się w tym kraju od ponad 30 lat na podstawie rozmów z ich ofiarami.

Tym razem przyjechałem do Afganistanu na początku lipca i zostałem do końca sierpnia. Planowałem przyjechać wcześniej, ale Aziz ostrzegł mnie w mailowo, że nie byłoby to bezpieczne. W styczniu, raptem sześć miesięcy przed moim przyjazdem, wypłynął film, na którym widać jak amerykańscy marines oddają mocz na ciała talibskich bojowników. Miesiąc później amerykańscy żołnierze spalili kilkadziesiąt egzemplarzy Koranu, co wywołało brutalne kilkudniowe zamieszki w całym kraju i ataki na amerykańskie oddziały. Potem w marcu pewien amerykański żołnierz usłyszał zarzuty wtargnięcia do domów cywili w prowincji Kandahar i zabójstwa 16 z nich. Władze USA przeprosiły za incydent, ale ich skrucha nie załagodziła sytuacji; podczas protestów i ataków na siły koalicji zginęło przynajmniej 30 ludzi, w tym sześciu amerykańskich żołnierzy. Z kolei na kilka tygodni przez moim przyjazdem do Afganistanu Pentagon poinformował o rosnącej liczbie ataków wyszkolonych tu przez USA rekrutów na amerykańskich żołnierzy.

Reklama

– Wybrałeś sobie zły moment – oznajmił mi Aziz odbierając mnie z międzynarodowego lotniska w Kabulu. – Wszyscy są teraz bardzo źli na Amerykę.

Mohamad został uspokojony przez personel i teraz leży sobie nieruchomo na szpitalnym łóżku. W słabym świetle żarówek zamocowanych do zwisających luzem z sufitu kabli jego brązowa, gładka twarz wydaje się być niemal woskowa. W jego dużych niebieskich oczach dostrzegam raczej ciekawość niż nienawiść, choć jego słowa świadczą, że jest odwrotnie. Plastikowe szyny ortopedyczne zapinane na rzepy utrzymują w pozycji wyprostowanej jego nogi, tak chude, że zaczynam się zastanawiać, czy przed postrzałem nie chorował przypadkiem na chorobę Heinego-Medina. Z palców u stóp zwisają mu o wiele za duże, brudne skarpetki z Myszką Miki z darów od jakiejś organizacji humanitarnej.

Większość pacjentów na oddziale neurotraumatologii jest sparaliżowanych od pasa w dół. Kilku z nich, w tym Mohamad, jest w stanie pokonać krótki dystans, ale tylko z pomocą szyn ortopedycznych i ciężkiego żelaznego balkonika. W ośrodku brakuje personelu do karmienia pacjentów, pomagania im przy korzystaniu z toalety, kąpieli i ubieraniu się, w związku z czym ci ostatni muszą w tych sprawach polegać na przyjaciołach lub krewnych; w innym razie są zwalniani do domów. Stąd obecność kuzyna Mohamada, stojącego za jego balkonikiem ze szklanką soku w ręce.

Mohamad wpadł w zasadzkę talibów w maju, kiedy objeżdżał samochodem okolice Kandaharu. Do jego obowiązków należało wówczas między innymi niszczenie zbiorów maku, ponieważ handel nim jest jednym ze źródeł finansowania rebelii. Mohamad został trafiony w plecy; kula wyszła przez lewą pierś. Osunął się na swój samochód i został w tej pozycji, nie mogąc wykonać ani jednego ruchu. W takim stanie znalazł go przejeżdżający tamtędy dziesięć minut później inny policjant, który zawiózł go do amerykańskiej bazy wojskowej w Kandaharze. Stamtąd Mohamed został przewieziony helikopterem do szpitala wojskowego w Kabulu, gdzie spędził pięć dni. Szóstego dnia przeniesiono go do Centrum Ortopedii MKCK.

Reklama

– Przypomnij mu, że Amerykanie uratowali mu życie. Zapytaj, jak się z tym czuje – proszę Aziza.

– Mówi, że tu nie chodzi o jego życie, tylko o obecność zachodnich wojsk w jego kraju.

– Czemu został policjantem?

– Bo potrzebował pracy. Lubił to zajęcie, ale potem go postrzelili

Dzięki Azizowi dowiaduję się, że jako policjant Mohamad zarabiał jakieś 33 dolary miesięcznie. Odkąd został postrzelony, jego dowódca ani razu nie zadzwonił do niego ani nie odwiedził go w szpitalu. Gdy Aziz tłumaczy jego słowa, inni pacjenci przypatrują się nam. Leżą na brązowych plastikowych matach, zbyt dużych, by mogły pasować do metalowych ram łóżek, na których zostały położone, i co jakiś czas przewalają się z boku na bok z gorąca. Nad ich głowami nieprzerwanie unosi się chmara much. Odklejając się od plastikowych mat, ich ciała wydają charakterystyczny odgłos, a także ostry smród gdy prześcieradło opada na posłanie. Kilku z nich ma na udach i pośladkach ziejące odleżyny koloru zgniłego awokado. Wyglądają jak ofiary ostrego pobicia.

– O Jezusie – mówię zatykając nos i usta.

Muhamad uśmiecha się szyderczo.

– Jebać Amerykę – mówi.

Daję Azizowi znać, że jest mi niedobrze. Bierze mnie pod łokieć i prowadzi szybko na oddział pacjentów po amputacji, gdzie przez otwarte drzwi wpada do środka ciepły wietrzyk. Rozjaśnia mi się w głowie, ucisk gardła ustępuje. Na jasnych, białych ścianach dostrzegam oprawione w ramki rysunki protez nóg, dłoni i rąk. Na ławkach siedzą pacjenci czekający na wizytę. Cześć z nich odpięła sobie protezy nóg, które stoją oparte o ścianę. U dołu mają przymocowane znoszonymi sandały lub buty.

Reklama

Przysłuchujemy się rozmowie chłopca z terapeutą. Przypominający piżamę strój tego pierwszego zwisa luźno w miejscu, gdzie powinna być jego lewa noga. Terapeuta klęcząc ogląda kikut, pocierając kciukiem blizny. Ma jasnoniebieskie oczy i gęstą siwą brodę, a na sobie biały kitel. Jego zapadłą twarz żłobią głębokie bruzdy.

– W czym problem? – pyta pacjenta.

– Nie mogę do końca zgiąć jej w kolanie – odpowiada chłopiec, po czym podaje terapeucie protezę.

– Jak masz na imię i ile masz lat?

– Zabiullah. Dwanaście.

Terapeuta zapisuje dane.

– Co było powodem amputacji?

Były bojownik mudżahediński Abdul Sabur jest sparaliżowany na skutek postrzału w plecy przez oddziały rządowe podczas strzelaniny w 1991 roku. Od tamtej pory musi często odwiedzać szpital w związku z nawracającą infekcją odleżyn.

– Rana po amerykańskim ostrzale, Pułkowniku.

Pacjenci zwracają się tak do terapeuty, ponieważ był on pułkownikiem afgańskiej armii za czasów prezydenta Nadżibullaha, który rządził krajem od 1987 do 1992 roku, kiedy to został odsunięty od władzy przez mudżahedinów. Pułkownik stracił prawą nogę w 1991 roku niedaleko Ghazni, po tym jak jego transporter opancerzony trafiła odpalona przez mudżahedinów rakieta. Gdy doszedł do siebie, wyczołgał się z pojazdu i ruszył w kierunku płonącej ciężarówki. Płomienie zapewniały ciepło, a wiatr kierował ich języki w bezpieczną stronę. Pułkownik obejrzał swoje ciało. Jego prawa noga była cała w strzępach, kompletnie pozbawiona czucia. Przewiązał ją podartym na szmaty mundurem, żeby zatamować krwawienie, po czym zemdlał.

Reklama

– Wystarczy lepiej dopasować protezę i po krzyku – ocenia Pułkownik.

– Poza tym wszystko w porządku. Czasem tylko kikut mnie swędzi i boli – mówi Zabiullah.

– Jak to się stało?

– Zeszłego roku w prowincji Wardak poszedłem z osiołkiem w góry zbierać drewno na opał. Dwa kilometry dalej była baza koalicji. Rozległ się strzał z moździerza i odłamek trafił mnie w lewą stopę. Odrzuciło mnie, jak gdyby ktoś wziął mnie i przeniósł w inne miejsce. Mój kuzyn posadził mnie na osiołku i zabrał do szpitala.

Twarz Pułkownika wykrzywia się w grymasie. Terapeuta kręci głową, po czym odpina chłopcu protezę i poluzowuje śrubkę. Każdego dnia pacjenci w rodzaju Zabiullaha przypominają temu byłemu żołnierzowi o jego własnym kalectwie. Gdy tamtego dnia obudził się obok płonącej ciężarówki, nie wiedział co się stało ani gdzie się znajduje. Spalone ciężarówki i jeepy z jego konwoju blokowały drogę. Wtedy sobie przypomniał. Cienie zebrały się wokół niego i poczęły niknąć wraz ze wschodzącym słońcem. Pułkownik zobaczył nadjeżdżający samochód i zamachał na niego, ale kierowca się nie zatrzymał. Podjechało za to dwóch mężczyzn na rowerach. – Jeśli weźmiemy cię ze sobą, mudżahedini nas zabiją – oznajmił mu jeden z nich, po czym obaj odjechali. Pewien chłopczyk przyniósł mu wodę w misce. Niestety, miska była dziurawa, przez co cała woda wyciekła z niej zanim Pułkownik miał okazję się napić, w związku z czym wylizał miskę do sucha. Nie wiedział, skąd nadszedł ów chłopiec. Usłyszał męskie wołanie o pomoc. Nie rozpoznał głosów, ale uznał, że należą do rannych żołnierzy, którzy podzielili jego los. Proszę, proszę, pomóżcie nam. Ich głosy stopniowo słabły, po czym zupełnie umilkły.

Reklama

W końcu Pułkownika zauważył kierowca ciężarówki i zatrzymał się obok. Pułkownik błagał go, by ten zabrał go ze sobą, ale kierowca obawiał się, że gdy mudżahedini odkryją rannego w jego ciężarówce, zapłaci za to głową. – Żaden kłopot, po prostu powiesz im, żeby zabili mnie – zaproponował Pułkownik. Kierowca zaniósł go do ciężarówki i nakazał mu usiąść prosto. Następnie zakrył jego twarz i tors kocem, tak żeby mudżahedini wzięli go za kobietę

– I jak teraz? – Pułkowik pyta Zabiullaha dopasowawszy mu protezę.

– Lepiej – odpowiada chłopiec.

– Amerykańscy żołnierze są ślepi. Po co strzelali, skoro widzieli że, to tylko chłopcy? – mówi stojący obok ojciec Zabiullaha, po czym dodaje, że w Wardak codziennie ginie 15 do 20 ludzi. – Chociażby wczoraj była ostra strzelanina. Wielu ludzi zostało rannych, wszyscy cywile – opowiada.

Pułkownik milczy. Daje chłopcu maść na czerwone krosty, którymi upstrzony jest kikut jego nogi. Wspomina, jak tamten kierowca ciężarówki zostawił go na posterunku wojskowym. Gdy wokół niego zaczęli tłoczyć się żołnierze, poczuł się bezpiecznie; chwilę później jego nogę przeszył dotkliwy ból. Zawieziono go do szpitala. Najpierw amputowano mu stopę, ale potem wdała się infekcja i trzeba było obciąć całą nogę. Ten częsty wówczas problem spowodowany był brakiem antybiotyków. Gdy pułkownik leżał w szpitalu, każdego dnia dokonywano trzech lub czterech amputacji rąk czy nóg. Odciętej nogi nie brakowało mu do dnia, gdy został zwolniony do domu. Jak mam żyć dalej? pomyślał wtedy. Od lekarza dowiedział się, że będzie poruszał się przy pomocy protezy.

Reklama

– Przejdź się – mówi do Zabiullaha Pułkowik.

Chłopiec wychodzi na zewnątrz, testując swoją protezę, po czym zawraca.

– W porządku? – pyta Pułkownik.

Zabiullah kiwa głową.

– Cieszysz się?

– Nieważne, czy się cieszy czy złości – wtrąca się ojciec chłopca. – I tak nic od niego nie zależy.

W Ramadanie Centrum Ortopedii zamyka się popołudniu. Pułkownik odprowadza nas do bramy, po czym Aziz i ja przechodzimy przez ulicę, by dostać się do naszego samochodu. Gardło mam podrażnione i suche od unoszącego się w powietrzu kurzu. Gdy Aziz otwiera drzwi do samochodu, z wewnątrz bucha na nas fala letniego gorąca. Czekamy, aż w środku się ochłodzi i dopiero wtedy wsiadamy. Opieram głowę o zagłówek, podczas gdy Aziz przekręca kluczyk w stacyjce i odwozi mnie do hotelu.

Posterunki wojskowe znajdują się nawet na najmniejszych uliczkach. Nad nami unoszą się dostarczone przez Amerykanów sterowce wyposażone w kamery, na które nagrywane jest wszystko, co dzieje się poniżej.

Zauważam grupkę młodych mężczyzn w koszulkach z angielskim napisem „chrześcijaństwo nie jest religią”. Aziz opowiada mi, jak Kabul zmienił się od mojej wizyty zeszłego lata. Zamykam oczy i wsłuchuję się w hałas gorącego powietrza wlatującego do środka przez otwarte szyby, nad którym unosi się głos Aziza.

– Od czasu spalenia naszej świętej księgi bardzo zaostrzono zasady bezpieczeństwa. Wszyscy wiedzą, że Amerykanie się zwijają. Oprócz nas dwóch nie uświadczysz tu już nikogo z Zachodu siedzącego samemu w towarzystwie afgańskiego kierowcy. Ci z Zachodu jeżdżą teraz w konwojach z ochroniarzami. Poważnym problemem stały się porwania. Lepiej nigdzie nie chodź sam, a jak już będziesz musiał, za każdym razem obieraj inną drogę. Teraz porywają zarówno obcokrajowców jak i ich tłumaczy; tych ostatnich potem wypuszczają, by przekazali żądania porywaczy. Do porwań dochodzi nawet między członkami rodziny. Pewien facet miał bardzo bogatego brata. Porwał go i zostawił list z żądaniem okupu – opowiada Aziz.

Reklama

Mój towarzysz zatrzymuje się pod Park Hotelem blisko centrum, jakieś 15 minut drogi od szpitala. Dostępu do budynku bronią mury przeciwwybuchowe oraz solidna żelazna brama. Aziz kontynuuje opowieść, podczas gdy strażnicy uzbrojeni w kałasznikowy prowadzą nas przez szeroki dziedziniec. Po zielonych trawnikach przechadzają się pawie.

W dwóch kamiennych fontannach bulgocze woda. Słońce odbija się od białych stołów piknikowych, a ogrodnik podlewa trawę i doniczkowe geranium stojące wzdłuż alejki. Wokół ogrodu biega jakiś Brytyjczyk, odliczając każde okrążenie.

– Nie wiem, co będzie, kiedy Amerykanie opuszczą Afganistan. Jeśli uda się ograniczyć korupcję, wszystko będzie w porządku, ale za bardzo na to nie liczę – mówi Aziz.

Fizjoterapeutka Mursal Haskimi pomaga 21-letniej Samurgul założyć protezy.

W czterech narożnych bunkrach z worów z piaskiem położonych nad hotelowym dziedzińcem siedzą strażnicy w niebieskich mundurach z kałasznikowami w dłoniach. Między bunkrami biegnie nierówno ułożony drut kolczasty.

– Gdy Amerykanie wyjadą, we wszystkich dzielnicach wybuchną walki, bo zacznie się plądrowanie. Kupię sobie broń, żeby ochronić mój dom, ale nie kałasznikowa, tylko pistolet – kontynuuje Aziz.

Wieczorem wyglądam przez okno na dziedziniec, obserwuję sylwetki pawi oraz strażników na dachach i karmię bezpańskiego kota, który miauczał mi pod drzwiami. Zastanawiam się, czy nie sprawdzić co u Aziza, ale ostatecznie daję temu spokój. Podejrzewam, że codziennie po odstawieniu mnie do hotelu opróżnia bak z paliwa. Gdy wracamy do hotelu na koniec dnia, mamy jeszcze połowę baku, ale następnego ranka strzałka zawsze wskazuje na pusty bak. W związku z tym każdego dnia rano Aziz prosi mnie o pieniądze na benzynę. Daję mu 10 dolarów i mówię, żeby sprawdził czy nie ma wycieku paliwa, a on zawsze obiecuje, że tak zrobi. Pracuję z nim dostatecznie długo by móc wierzyć, że nie życzy mi źle i nigdy nie wystawi mnie porywaczom. Nie przeszkadza mu to jednak oszukiwać mnie na forsie na paliwo.

Reklama

Tego samego wieczora Aziz odbiera telefon od policjanta, który pyta go czy dostał anonimową ulotkę kolportowaną przez zwolenników talibów. Ostrzega ona, że każdy kto współpracuje z Amerykanami zostanie zabity. Aziz nie widział ulotki. Po skończonej rozmowie z policjantem zabrania synom wychodzić z domu. Zamyka drzwi wejściowe i wszystkie okna.

Później tego wieczora Pułkownikowi przypomina się dzień, w którym został okaleczony po tym, jak na centrum Kabulu spadła rakieta. Jadł wówczas w parku chleb i popijał herbatą. Akurat wstał przeciągnąć się w słońcu, gdy eksplozja rzuciła go na ziemię. Ludzie krzyczeli i biegali wokoło. Pamięta krew i poszarpane ciała. Urwaną głowę mężczyzny toczącą się obok bezgłowego ciała kobiety. Wozy strażackie zmywały krew z ulic, a handlarze, którzy przeżyli wybuch, wracali do swoich straganów. Wiele lat później, ofiary tamtej tragedii znów trafiają do szpitala.

Pacjenci odpoczywający na dziedzińcu szpitala

Pułkownik udziela im pomocy i opowiada, że wtedy, w 1995 roku, gdy stracili nogi, ręce albo jedno i drugie, on też był w tym samym parku. Razem wspominają tamtą tragedię. Wtedy, mówi Pułkownik, wszyscy wiedzieli, gdzie przebiega linia frontu. Dziś, w dobie zamachowców-samobójców, linia frontu przebiega przez cały kraj.

Leżąc wieczorem w łóżku w Centrum Ortopedii, Zabiullah odczuwa ból fantomowy w miejscu, gdzie powinna być jego lewa noga. W dormitorium Mohamad czyta Koran. Inny pacjent słucha radia, a jeszcze inny patrzy się w sufit prawie nie mrugając. Dwudziestu dwóch pozostałych pacjentów na oddziale neurotraumatologii śpi, a blade światła rzucają połamane cienie na brązowe ściany. Woda kapiąca z kranu rozbryzguje się na czarnej podłodze, krople łączą się w cienkie strumyczki spływające krętymi stróżkami.

Reklama

Trzynastoletni chłopiec o imieniu Wasim Sabur siedzi obok swego ojca Abdula. Ma na sobie fioletowy strój nie zmieniany od wielu dni. Wciska się głębiej w krzesło i słucha jak jego ojciec chrapie. Abdul jest dużym mężczyzną z czarną czupryną. Jego ciało wypełnia całe łóżko, które zapada się pod jego ciężarem.

Abdul walczył po stronie mudżahedinów przeciw Nadżibullahowi. W 1991 roku został postrzelony w plecy niedaleko Pul-e-Charkhi. Trafił na rok do szpitala. Nawracająca infekcja odleżyn zmusza go do częstych odwiedzin Centrum Ortopedii. Jest pozbawiony czucia od połowy klatki piersiowej w dół. W czerwcu został ponownie przyjęty do szpitala. Jego nogi trzęsą się i podskakują niczym ryba wyciągnięta z wody, a on patrzy na nie, jak gdyby nie były częścią jego ciała, tylko przyczepionym mu do pasa obumierającym kawałem mięsa, nad którym nie ma żadnej władzy. Wasim przytrzymuje nogi ojca dopóki skurcze nie miną.

Gdy Abdul się budzi, Wasim pomaga mu się posilić i skorzystać z toalety. Czyści też jego odleżyny roztworem jodyny z wodą. Czasami fizjoterapeuci proszą Wasima o rozmaite przysługi i opiekę nad innymi pacjentami. Chłopak przewraca na to oczami, jak gdyby miał już dość rzeczy na głowie, po czym odbiega kłapiąc sandałami o podłogę, szczęśliwy, że trafiło mu się jakieś zajęcie. Lepsze to, niż tak po prostu siedzieć.

Wasim wraz z rodzicami mieszkają w Kabulu u wujka Mohammada Nasima, który handluje walutą. Są takie dni, gdy Mohammad zarabia i 60 dolarów; wtedy wieczorem on, jego żona, ich trzech synów oraz Wasim, matka i ojciec Wasima jedzą jagnięcinę, ryż i fasolę. Kiedy indziej zarabia połowę tej sumy; wtedy na kolację jest czosnek, pomidory i szpinak. Abdul zniechęca swojego brata do odwiedzania go w szpitalu, ponieważ bilet autobusowy kosztuje dolara, ale Mohammad i tak był dziś u niego.

Reklama

– Odkładaj pieniądze na jedzenie dla dzieci – mówi Abdul Mohammadowi.

– O mnie się nie martw, ojcze – wtrąca się Wasim.

– Spójrzcie na mnie. Dżihad się skończył, i jak na tym wyszedłem? – kontynuuje Abdul.

– Gdy Amerykanie stąd wyjdą, w Afganistanie rozpocznie się nowy dżihad, który zniszczy kraj. Wszyscy o tym wiedzą – mówi Nasim.

Abdul kiwa głową. Wasim marszczy brwi, przestraszony pełnym powagi milczeniem ojca i wujka. Cisza – oto jak brzmi przyszłość Afganistanu. Chłopak wybiega z sali w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia, które zajęłoby jego myśli. Z korytarza dobiega niknący odgłos jego sandałów uderzających o posadzkę.

Następnego ranka znów karmię kota. Ociera mi się o nogi. Kiedy otwieram drzwi, wygląda na zewnątrz, węszy, po czym włazi pod moje łóżko. Pozwalam mu tam zostać.

Aziz czeka na mnie w samochodzie przed hotelem. Zaparkował na zniszczonej drodze, która de facto jest pokrytą koleinami ścieżką z leżącymi po bokach kawałami asfaltu. Jak mi tłumaczy, pieniądze na utrzymanie dróg idą do głównego wykonawcy, który po odliczeniu swojej doli zatrudnia innego wykonawcę do wykonania zlecenia. Ten również zatrzymuje część pieniędzy dla siebie, a za resztę zatrudnia kolejnego, jeszcze tańszego wykonawcę. Kwota pozostała po odliczeniach wystarcza na dokonanie tylko pobieżnych napraw.

– Wszystko jest robione bez głowy. Zamiast najpierw zlecić ekspertyzę a potem ułożyć nawierzchnię, wykonawcy zaczynają od układania nawierzchni, a potem wołają geodetę, który stwierdza, że wszystko jest do kitu i że naprawa będzie kosztowała dwa miliony dolarów – wyjaśnia Aziz, po czym włącza silnik.

Reklama

– Potrzebuję na benzynę – oznajmia mi.

Kiedy docieramy do szpitala, kieruję się do sali, w której leży Mohamad. W środku zastaję go siedzącego na brzegu łóżka i trzymającego swój balkonik, podczas gdy jego kuzyn mocuje szyny ortopedyczne do jego nóg. Zapina rzep wokół worka na mocz, tak żeby nie majtał się przy chodzeniu. Gdy Mohamad zauważa Aziza, wymieniają uściski.

– Salam – mówi Aziz.

– Salam – odpowiada Mohamad.

Prosi Aziza, by ten nacisnął ręką jego stopę, mocno, a potem jeszcze mocniej. Aziz naciska z całych sił, ale Mohamad kręci głową.

– Nic nie czuję – skarży się. – Musisz mocno ścisnąć, żebym coś poczuł.

Mohamad chwyta balkonik i spycha się z krawędzi łóżka, osiągając w ten sposób pozycję stojącą. Pochyla się lekko i opiera balkonik na podłodze, po czym zgina plecy i wyrzuca do przodu prawą nogę. To samo robi potem z lewą nogą. Jego kuzyn podąża za nim krok w krok.

– Spróbuj iść – mówi do Mohamada.

– Próbuję.

– Lewa-prawa.

– Nie mam siły.

– Spróbuj.

Ręce Mohamada zaczynają się trząść.

– Kręci mi się w głowie – mówi.

Zmagania pacjenta obserwuje fizjoterapeuta Zabel Ullah, który sam stracił nogę na minie. Gdyby lekko nie utykał, nie sposób byłoby się domyślić, że ma protezę. W 1996 roku pielił ogród i sadził różowe geranium w domu swojego ojca. W pewnym momencie wstał, żeby się przeciągnąć i zrobił krok do przodu. Kiedy dotknął ziemi lewą stopą, rozległ się wybuch.

Zabel i inni fizjoterapeuci mówią sparaliżowanym pacjentom, że czeka ich długa rekonwalescencja. Mimo to wielu z nich się niecierpliwi. Niejeden nalega na wysłanie go na leczenie do Indii, Pakistanu lub jeszcze gdzie indziej. Wtedy Zabel mówi mu prawdę. – Posłuchaj. Lekarz, do którego chcesz pojechać, powie ci dokładnie to co ja teraz. Szkoda twoich pieniędzy. Nigdy nie będziesz chodził ale za to żyjesz. Chwal Pana, że cię oszczędził – mówi.

Reklama

Na oddziale neurotraumatologii Pułkownik ogląda protezę nogi pewnego chłopca. Chłopiec ma na imię Raholla. Ubranie wisi nim niczym na strachu na wróble. Obok, z surową miną, stoi jego ojciec Baz-Mohammad.

– Przejdź się tam i z powrotem – mówi Pułkownik.

– Trochę przegina cię na bok. Urosłeś i twoja proteza stała się za krótka. Sprawimy ci nową. Ile masz lat? – pyta.

– Piętnaście – odpowiada Raholla.

– Jak straciłeś nogę?

– W 2007 roku z bratem zaprowadziliśmy owce na pastwisko. Gdy się pasły mój brat Juma znalazł jakieś żelastwo. Powiedziałem mu, żeby go nie ruszał, bo może być niebezpieczne. Powiedział, że to tylko kawałek metalu i walnął w niego kamieniem. Próbowałem go powstrzymać ale było za późno. Wyleciał w powietrze i kawałki jego poleciały we mnie. Zginął, a ja straciłem prawą nogę i palce u obu dłoni. Zginęły też cztery owce. Trawa się zapaliła, a powietrze i ziemia drżały. Leżałem i bałem się, że ojciec mnie zbije, bo Juma bawił się miną. Potrząsnąłem nim ale się nie ruszał. Kiedy zacząłem się czołgać po ziemi, moja noga została tam gdzie leżałem. Wybuch zobaczył kierowca autobusu. Zatrzymał się i zawiózł mnie do szpitala wojskowego w Kabulu – opowiada Raholla.

– Zobaczmy, czy nowa proteza pasuje – mówi Pułkownik. – Załóż skarpetkę na kikut, a teraz nałóż na niego protezę. Wstań. Stań prosto. Dobrze, usiądź. Zdejmij ją. Jest trochę za długa. Gdzie mieszkasz?

– W wiosce Hyat Khan w prowincji Logar. Przyjechaliśmy autobusem – włącza się Baz-Mohammad.

Reklama

– Gdzie pan był kiedy pańskim synom przydarzył się ten wypadek?

– W Kandaharze – odpowiada mężczyzna. – Zadzwonił wuj i powiedział, że Raholla wszedł na minę. Nie powiedział, że Juma nie żyje. Kiedy zobaczyłem Rahollę, był w śpiączce. Gdy dwa dni później odzyskał przytomność, powiedział: „To nie moja wina. Proszę, nie bij mnie, to Juma walnął ją kamieniem”. Rozpłakałem się. Pan by nie płakał, widząc pańskiego syna pokrwawionego w szpitalnym łóżku? Ta mina była chyba jeszcze z czasów rosyjskiej inwazji. Niedaleko naszego domu znajdował się rosyjski posterunek. Kto wie, może jest tam więcej min. Niestety, jedna z nich zabiła Jumę. Teraz boję się nawet ruszyć jakiś kamień.

Ściskam rękę Baz-Mohammada i życzę mu wszystkiego dobrego. Wychodzę na zewnątrz wraz z Azizem, który zapala papierosa w cieniu drzewa poszarzałego od spalin przejeżdżających ciężarówek. Mówi, że widok tak wielu ludzi z obrażeniami odniesionymi na skutek wojny przypomina mu apogeum walk między siłami prezydenta Nadżibullaha a mudżahedinami, kiedy pracował jako policyjny statystyk niedaleko Kabulu w prowincji Parwan.

Pewnego dnia jego dowódca stwierdził, że zbyt wielu policjantów zajmuje się pracą biurową. Rozkazał Azizowi i 15 innym policjantom zebrać się w pokoju obok. Potem zapytał, czy ktoś zgłasza się na ochotnika do walki na froncie. Nikt się nie poruszył. Po długiej, krępującej ciszy dwóch policjantów powiedziało, że są gotowi do walki. Dowódca kazał im wracać do biurek. Aziz i pozostała dwunastka zostali zawiezieni do koszar, gdzie oznajmiono im, że następnego dnia zostaną wysłani na front.

Reklama

O drugiej popołudniu Aziz poprosił o pozwolenie na opuszczenie koszar. Powiedział strażnikowi, że inny policjant zasnął w jego samochodzie, który stał zaparkowany przed bazą, i że chce go obudzić, żeby ten nie przegapił konwoju jadącego na front. Otrzymawszy pozwolenie, Aziz opuścił koszary i pojechał taksówką do domu swoich rodziców w Kabulu.

Po pięciu dniach zadzwonił do swojego dowódcy. – Nie mogę walczyć. Nie mogę strzelać do innych Afgańczyków. Moją domeną jest praca biurowa. Wolę, żebyś mnie zabił, niż pojechać na front – zakomunikował mu. Dowódca na to: – Nie. Potrzebujemy cię. Jesteś Pasztunem, tak jak ja. Wszyscy inni oficerowie są Tadżykami i Hazarami. Tylko tobie mogę zaufać. Wróć. Będziesz mógł pracować w biurze.

Aziz wrócił i spędził resztę wojny za biurkiem.

Jak twierdzi, dzięki temu przeżył.

Aziz gasi papierosa, po czym wsiadamy do samochodu i ruszamy z powrotem do hotelu. Na pobliskim rondzie trafiamy na korek. Kierowcy trąbią na potęgę i walczą między sobą o każdy centymetr jezdni. Wystawiam głowę przez okno. Po jezdni biega w tę i we w tę policjant machając kałasznikowem. Inni policjanci próbują do niego podejść, ale odgania ich karabinem. Krzyczy „Ameryka!” i coś jeszcze, czego nie słyszę przez dobiegające zewsząd trąbienie. Gdy kieruje lufę kałasznikowa na stojące w korku samochody, Aziz i ja rozpłaszczamy się na siedzeniach.

– Ameryka! Ameryka!

Proponuję Azizowi, żebyśmy wyszli z samochodu i położyli się na drodze twarzą do ziemi, ale on uważa, że wewnątrz jesteśmy bezpieczniejsi.

Reklama

– Leżąc na ziemi będziemy nisko i będziemy mogli się przemieszczać – mówię.

– Za duże ryzyko, że trafi nas zbłąkana kula – on na to.

– Zawsze możemy wczołgać się pod samochód – nie daję za wygraną.

Z każdym słowem rozpłaszczamy się jeszcze bardziej na siedzeniach, tak że nasze głowy zjeżdżają do wysokości deski rozdzielczej.

– Ameryka! Ameryka!

Policjant opuszcza broń, rzuca nam długie, gniewne spojrzenie, po czym gdzieś odbiega. Inni policjanci obserwują go. Po chwili zaczynają przepuszczać samochody.

Wieczorem, karmiąc kota w moim pokoju, rozmyślam o tym, jak raptem kilka godzin wcześniej wiodłem z Azizem spokojną, merytoryczną dysputę na temat najlepszego sposobu na uniknięcie kulki.

Nie mogę zasnąć, więc włączam rozgłośnię BBC. W zachodnim Afganistanie szkolący się na policjanta rekrut zastrzelił dwóch Amerykanów. Ledwo co dano mu broń do ręki. Kilka godzin później w Kandaharze afgański żołnierz otworzył ogień do międzynarodowego oddziału raniąc dwie osoby. Dzień jak co dzień w Afganistanie.

Następnego ranka na oddziale neurotraumatologii Mohamad pyta Aziza, czy poszczę.

– Tak – odpowiada Aziz. – Jako chrześcijanin co roku na wiosnę pości przez 40 dni.

– A czy się modli?

– Tak.

– W jaki sposób?

– Na klęczkach. Modli się tylko w niedzielę.

– Czy Jezus Chrystus jest jego prorokiem?

– Tak.

– Jak nazywa się jego Bóg?

– Nie ma żadnej specjalnej nazwy. Czasem mówią zwracają się do niego „Chryste Zbawicielu”.

Reklama

– Ich Bóg zesłał Jezusa?

– Tak.

– I on w to wierzy?

– Tak.

– Chociaż tyle – mówi Mohamad.

Do łóżka Mohamada podchodzi fizjoterapeuta, by obejrzeć jego nogi. Aziz i ja udajemy się na oddział  dla pacjentów po amputacji, gdzie spotykamy afgańskiego żołnierza Mansoora Kohistaniego. Stoi obok swego przyjaciela Moora al Haqa, również żołnierza, którego do ośrodka przywiozła karetka ze Szpitala Wojskowego w Kabulu. W maju Moor stracił obie nogi po tym jak w prowincji Helmand stanął na minie. Leży na noszach na kółkach. Dolna część jego ciała przykryta jest prześcieradłem. Wciąż ma na sobie zieloną tunikę stanowiącą jego mundur. Pułkownik unosi prześcieradło i przygląda się kikutom.

– Jak sytuacja w Helmandzie? – pyta.

W niektórych rejonach trwają walki, w innych nie – odpowiada Moor. – Co dwa-trzy dni wybucha jakaś mina, na ogół raniąc muły albo cywilów.

Mansoor odchodzi na bok. Wstąpił do armii w 2011 roku po skończeniu szkoły. Po sześciu miesiącach szkolenia został awansowany na porucznika i wysłany w góry, gdzie walczył z talibami. W położonej na wschodzie prowincji Nuristan widział, jak dwóch afgańskich żołnierzy rozerwała na strzępy bomba-samoróbka. Ich rodziny dostały po tysiąc dolarów na głowę i jedzenie na trzy dni żałoby.

– Wdało się zakażenie – Pułkownik oznajmia Moorowi. – Nie masz większości prawego pośladka, a rana nie chce się goić. Nie możemy nic zrobić dopóki nie zwalczymy zakażenia.

Reklama

– Czy mogę tu zostać?

– Jeśli znajdzie się miejsce.

Pułkownik zaczyna pchać nosze, na których leży Moor, z powrotem do karetki. Za nimi podąża przygnębiony Mansoor. Oczami wyobraźni wciąż widzi granatnik przeciwpancerny, z którego odpalono rakietę, która trafiła w Humvee i przepołowiła afgańskiego kierowcę pojazdu. Widzi także talibskiego bojownika, który miał na oko 14 lat. Ostrzeliwał się im, zupełnie sam. Mansoor kazał mu się poddać. Chłopiec jednak wciąż strzelał, więc Mansoor wezwał snajpera. Gdy potem patrzył na chłopca – tak młodego i tak bardzo martwego – leżącego na plecach za głazem, wiedział, że jego też zapamięta.

Rankiem ostatniego dnia mojego pobytu w Kabulu pakuję mój worek wojskowy i po raz ostatni karmię kota. Nie chce wyjść z pokoju, więc muszę wypchnąć go na zewnątrz stopą. Gdy schodzę na dół wciąż siedzi pod moimi drzwiami. Przed budynkiem czeka na mnie Aziz. Mówię mu, że mam lekkie wyrzuty sumienia w związku z kotem. Pewnie nie powinienem go karmić i robić mu złudnych nadziei. Aziz macha ręką i mówi, żebym się nie przejmował. Porównuje kota do Afganistanu: skoro dawał sobie jakoś radę przed moim przyjazdem, to da sobie również radę kiedy wyjadę.

W drodze na lotnisko po raz ostatni odwiedzamy Centrum Ortopedii. W środku Pułkownik rozmawia z człowiekiem o kulach. Człowiek ten twierdzi, że miał protezę nogi od 1998 roku, kiedy to wszedł na minę przy granicy z Iranem. Zeszłej nocy jednak zrobiło mu się zimno, a ponieważ nie miał opału spalił protezę żeby ogrzać swój pokój.

Reklama

Na oddziale neurotraumatologii Mohamad leżąc na łóżku opowiada Azizowi, że zmarł jeden z jego wujów, w związku z czym wczoraj późnym wieczorem opiekujący się nim kuzyn opuścił go i pojechał do rodziny. Ponieważ w ośrodku nie ma dość lekarzy i pielęgniarek by zapewnić Mohamadowi odpowiednią opiekę, zostanie on wypisany.

– A co z moimi odleżynami? – pyta.

– Oczyszczaj je codziennie i nie siadaj na nich – mówi Zabel. – Korzystaj z balkonika.

– Jeśli coś mi się przydarzy w drodze do domu, nikt mi nie pomoże. To bardzo daleko.

– Wsiądź w autobus linii 303. Zawiezie cię prosto do Helmandu.

– Na miejscu nie będzie kto miał dać mi jeść – mówi Mohamad.

– Jeśli znajdziesz kogoś, kto zgodzi się siedzieć tu z tobą, będziesz mógł wrócić do ośrodka.

Mohamad siada na łóżku i sięga po balkonik. Nie wyobrażam sobie jak z jego pomocą da radę poruszać się po dziurawych, nierównych drogach.

– Czy będziesz mnie odwiedzał Helmandzie tak jak odwiedzałeś tutaj? – Mohamad pyta Aziza.

– Inszallah – odpowiada Aziz. Jeśli Bóg pozwoli.

– Możesz wziąć ze sobą swojego amerykańskiego dziennikarza – kontynuuje Mohamad. – Wpuszczę go  do mojego domu. Jego twarz nie mówi „zastrzelę cię”. Nie nosi broni. Jest Amerykaninem, ale nie wojownikiem.

Kiedy podaję Mohamadowi rękę, w jego oczach widzę gniew, strach i smutek. Oto kim teraz jest: młodym, samotnym, sparaliżowanym od pasa w dół człowiekiem, który nienawidzi Stanów Zjednoczonych i nie ma przed sobą żadnej przyszłości.

Aziz obejmuje go na pożegnanie, po czym woła Wasima, któremu pokazuje jak zakładać Mohammadowi szyny ortopedyczne. Wychodzę z Azizem na zewnątrz. Przechodzimy przez ulicę do samochodu, otwieramy drzwi i opieramy się o dach czekając, aż w środku się ochłodzi.

Aziz sięga do kieszeni po paczkę papierosów.

– Myślisz, że to co mówił to prawda? – pytam.

– Mohamad? O tobie?

– Tak.

Aziz zamyśla się na chwilę, po czym wytrząsa z paczki papierosa i wzrusza ramionami.

– Tutaj tak – odpowiada.

Zobacz też:

Szczęściarze

(nie) dla psa kiełbasa

Vademecum pijącego w ukryciu