FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Nergal, ty bucu

Ten cwany i pracowity przeciętniak uwierzył, że jest kimś więcej niż wytwórcą przyjemnego hałasu

Ktoś to musiał wreszcie powiedzieć. Ktoś, kto nie wypaliłby swojemu dziecku tuż po narodzinach krzyża na czole i ogólnie „nie płakał po papieżu”. Ktoś, kto nie jest przy tym zakutą metalową pałą, obnoszącą całe trzy długie włosy i twierdzącą, że Metallica skończyła się w połowie pierwszej próby w garażu. Ktoś taki jak ja.

Nergalowego Behemotha słucham od kilkunastu lat i zawsze jego muzyka była dla mnie przyzwoitą drugą ligą – nieco wtórną, jednak nagrywaną z jajem i pasją. Od zespołu odpadały kolejne grupy fanów, a ja sobie trwałem spokojnie, nie mocząc majtek przy nowych płytach, ale też nie pierdoląc o zdradzie, komercji i innych rzeczach, których człowiek pozbywa się ze swojego słownika z dniem utraty pryszczy i dziewictwa. Nie miałem nic przeciwko temu, że Nergal porzucił pogański black metal na rzecz okultystycznego death metalu – nawet szanowałem go za to, że nie odcina się w pełni od swoich, jakby nie patrzeć, żenujących początków, kiedy to przy akompaniamencie kalekich riffów wydzierał się o „lasach pomorza”. Lubiłem go, gdy kręcił wieśniackie teledyski z toną taniego CGI, bo z małymi wyjątkami metal traktuję jako coś pokroju horrorów klasy B: przemieszanie grozy z beką. Lubiłem go też, kiedy wskoczył między silikony Dody i na pierwsze strony tabloidów, nawet przez moment myślałem, że to jakiś żart z jego strony – ot, założył się z kumplami z zespołu, że przeleci „diamentową sukę”; nie takie rzeczy widzieliśmy przecież w komediach romantycznych. Kibicowałem mu podczas walki z rakiem i nie mierziło mnie, że potem zaliczył Tour de TVP. Należało się chłopakowi trochę kasy i splendoru. Problem polega na tym, że on uznał, że należy mu się go znacznie więcej. Że jest, kurwa, królem świata.

Reklama

17. października do księgarń wchodzi wywiad-rzeka z Nergalem pod srogim tytułem „Spowiedź heretyka. Sacrum Profanum”. Przeprowadzili go Krzysztof Azarewicz i Piotr Weltrowski. Ten pierwszy to okultysta, który współtworzył teksty Behemotha, ten drugi to dziennikarz, który w młodości zaliczył muzyczny epizod, grając m.in. razem z Nergalem w Behemocie i w December's Fire, pociesznej próbie bycia Wagnerem przy użyciu keyboardu Casio. Jak dotąd wypuszczono do książki cztery trailery i jak na dłoni widzimy w nich to, co stało się z naszym bohaterem. Ten cwany i pracowity przeciętniak uwierzył, że jest kimś więcej niż wytwórcą przyjemnego hałasu: wizjonerem, ekscentrykiem i filozofem pełną gębą. Megalomania robi wrażenie, kiedy ma podparcie w rzeczywistej zajebistości – megalomański Nergal okazuje się tylko kimś pomiędzy Kasią Cichopek a Paulo Coelho, kimś, kto ze śnieżnobiałym uśmiechem na twarzy serwuje ludziom Prawdy, które nadają się wyłącznie na Demotywatory.

Na pierwszy rzut oka nie jest źle, a nawet dobrze. Jest mrocznie, ale nie buraczano mhrrocznie, jak w większości metalowych klipów; gustowną czerń i biel zręcznie zmontowano i doprawiono szczyptą burżujskiej erotyki; pojawia się nawet zabawny personalny prztyczek – Nergal odpala cygaro od pewnej książki, co stanowi chyba aluzję do procesu między nim a Ryśkiem Nowakiem, zbulwersowanym darciem Biblii na koncertach Behemotha. Gorzej sprawa ma się jednak z fonią. Plumkające w tle pianinko i wnerwiająca dykcja Nergala budzą skojarzenia z reklamami funduszy ubezpieczeniowych. Do tego dochodzą teksty z Kwejka („Twój bóg wisi przybity gwoźdźmi do krzyża, a mój trzyma młot”) i jakiś copywriterski szlam („Ja po prostu walczę z chorobą – obojętnie, czy jest to religia, czy rak”). Rozumiem: marketing. Rozumiem: opchnięcie satanistycznej książki gimbusom i kurom domowym to szczytny cel. Pytanie jednak: czy ten facet nie widzi, źe to nie on bawi się mainstreamową formułą, tylko mainstreamowa formuła bawi się nim?

Reklama

Ten klip jest okej, tutaj jest balansowanie na granicy, a nie przekraczanie jej. Fajny pomysł z przemianą: od kolesia, który robi pompki i zbiera lajki na fejsie, po wymalowanego demona z gitarą. Oczywiście powraca typowy dla Nergala patos, vide gadki o polu bitwy i sianiu ziaren, jednak łagodzi to tekst o fanach – są, jacy są, lubią to, co lubią, jedni oglądają pornosy, inni słuchają Behemotha. Jest w tym, o dziwo, jakaś mikroskopijna, ale potrzebna nawet największym megalomanom kropelka skromności. Szkoda, że w dalszych klipach ta kropelka wyparowała w atmosferę.

W trzecim klipie Nergal gra kartą, która – razem z procesem i romansem z Dodą – otworzyła przed nim wrota mainstreamu: swoją zaleczoną białaczką. Już nieważne, że ubiera wspomnienia o chorobie w metalową estetykę i porównuje się do Jezusa – w końcu gra taką, a inną muzykę, więc lubi kicz, a wkurzanie moherów jest celem, który uświęca wiele środków. Problem w tym, że znów stawia się na pozycji mędrca. Każdy celebryta, który urodzi dziecko, znajdzie się na krawędzi śmierci, wejdzie na Śnieżkę lub zmieni płeć, pisze o tym książkę. Nergal robi to samo i robi to w zajebiście złym stylu. Powracają tanie wojownicze metafory: rak jest przeciwnikiem, a diagnoza to coś, co pozwala go rozpoznać i opracować odpowiednią strategię. Szczyt żenady udaje mu się osiągnąć w scenie, kiedy patrzy na wyświetlane na telewizorze nagranie ze szpitala, na którym, blady i spocony, mówi, że zaraz nie wytrzyma i że ogólnie jest źle. Nie wiem, czy to autentyk, czy mająca podbić dramatyzm całości imitacja. Wiem za to, że taki pomysł, wzięty prosto od artystów bawiących się video i innymi body artami oraz performance'ami, za nic nie pasuje do teasera książki o metalowym szarpidrucie; to drugie nie uświetnia tego pierwszego, tylko to pierwsze kurwi to drugie. Mamy tu idealny przykład tego, jak działa wyobraźnia Nergala – jak głuchy telefon, który zbiera cudze pomysły i wypowiedzi, a potem zmienia je w hałaśliwy i efekciarski bełkot.

Reklama

Czwarty klip to już kropka nad „i”, ostatnia kula w bębenku pistoletu podczas gry w ruską ruletkę, piąty metr mułu poniżej poziomu dna. Przez cały czas trwania ubrany w obcisły kostium i ciemne okulary Nergal uprawia jogging, mówiąc znów zza kadru, że kochać siebie to dbać o siebie, a jemu sport i higiena zapewniły dodatkowe punkty podczas starcia z Kostuchą. To już nie kojarzy się nawet z reklamą ubezpieczeń lub miksem „Rozmów w toku” z „Rodziną Adamsów”. To po prostu spot dla metroseksualistów, kupujących „Men's Health” i golących sobie wszystkie włosy poza tymi na głowie. Nergal staje się tutaj zwyczajnym coachem, jednym z tych nauczających biznesmenów po trzydziestce, jak zaruchać kogoś, kto nie jest żoną, dłonią lub dziwką. Jak sam mówił w klipie numer 2, sieje ziarno. Follow the Leader. Biegnij, Forrest, biegnij.

Być może spoty kłamią. Być może ta książka będzie błyskotliwą polemiką z chrześcijańską doktryną, a samo otwarcie jej będzie równało się złamaniu siódmej pieczęci i rozpętaniu Armageddonu nad Wisłą. Oglądam jednak raz jeszcze te klipy, czytam wywiady z Nergalem z ostatnich lat i utwierdzam się w przekonaniu, że jest pustym bucem, którego pustota i bucowatość stały się po prostu dużo wyraźniejsze w świetle fleszy. Dlatego, sorry, nie wysłucham jego spowiedzi.

Przeczytaj też:

[MEET THE NIERATKOS - BEHEMOTH](http://MEET THE NIERATKOS - BEHEMOTH)

Więzienne historie - uprawiałem seks przez kraty z kobietą

Jak mocno można kochać kota?

Samotność w sieci