FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Fajne kapele i ich fani do bani

Uwielbiasz jakąś kapelę, ale jej fani to banda złamasów, czy zaczynasz kwestionować swoją sympatię do zespołu?

Zdięcie Flickr

Z reguły jest tak, że jeśli lubisz jakąś kapelę albo gatunek muzyczny, to na koncertach na żywo bez problemu dogadujesz się z innymi fanami. Nawet jeśli nie macie z sobą nic wspólnego, to przecież łączy was muzyka, prawda?

A co, jeśli uwielbiasz jakąś kapelę, ale jej fani to taka banda złamasów, że zaczynasz kwestionować swoją sympatię dla zespołu? Zastanawiasz się, co właściwie robisz wśród tych ludzi. Najwyraźniej kiedyś w życiu dokonałeś błędnego wyboru, skoro teraz otacza cię morze idiotów, przez których bezpowrotnie tracisz wiarę w ludzkość.

Reklama

Jeżeli choć trochę mnie przypominasz, to właśnie postanowiłeś napisać o tym artykuł i wrzucić go do sieci.

Dropkick Murphys

Gdyby nie Dropkick Murphys, ta lista najpewniej w ogóle by nie powstała. Celticpunkrockowy zespół rodem z Massachusetts daje czadu od 1996 roku. Kawałek I’m Shipping Up to Boston, który pojawił się w filmie Infiltracja, stał się megahiciorem, a od kilku lat kapela uświetnia swoimi występami mecze bostońskiej drużyny bejsbolowej Red Sox na ich rodzimym boisku. Czy to na początku istnienia zespołu, kiedy frontmanem był Mike McColgan, czy przez kolejne 15 lat pod wodzą Ala Barra – kapela nigdy nie narzekała na brak hitów. Niestety, ich muzyka od zawsze przyciągała określony typ kolesi, a konkretnie skinheadów i neonazioli. Ich obecność sprawia, że na koncertach grupy dochodzi do przepychanek, a czasami wręcz do brutalnej przemocy. Basista kapeli Ken Casey jasno przedstawił swoje stanowisko w tej sprawie, rzekomo spuszczając łomot jednemu z fanów, który hajlował podczas koncertu z okazji Dnia Świętego Patryka. Mimo to widmo przemocy, które zawisło nad koncertami kapeli, skutecznie odstrasza wielu fanów.

My Chemical Romance

Kiedy zespół My Chemical Romance zadebiutował kawałkiem I Brought You My Bullets, You Brought Me Your Love, ciężko było nie stracić głowy dla tej pionierskiej fuzji rocka, emo, hardkoru i punka z odrobiną metalu. Występy na żywo oddawały zawartą w ich muzyce energię i luzacki styl. Niestety, potem kapela wydała album Three Cheers for Sweet Revenge, który powstał na fali popularności gatunku screamo. Wtedy też frontman Gerard Way zaczął pojawiać się na scenie w kuloodpornych kamizelkach, epatując młodzieńczym buntem przed tłumem gimbusów, wysmarowanych czarną kredką do oczu. Nigdy nie przestanę bronić tego krążka, podobnie jak kolejnego albumu, czyli The Black Parade and Danger Days: The True Lives of the Fabulous Killjoys, bo moim zdaniem oba świadczą o nieskrępowanej kreatywności tej kapeli i jej pragnieniu, żeby ciągle odkrywać siebie na nowo (na marginesie, polecam lekturę komiksu Waya pt. The Umbrella Academy, któremu przyznano nagrodę Eisnera). Nie zmienia to faktu, że jako student uniwersytetu czułem się nieswojo wśród nastoletnich gówniarzy z depresją. Nie mówiąc już o tym, że wyluzowane koncerty kapeli zaczęły trącić amatorszczyzną w porównaniu z coraz bardziej wyrafinowanymi nagraniami studyjnymi. Szczęśliwie problem niedawno rozwiązał się sam, gdy kapela postanowiła zakończyć działalność.

Reklama

Lucero

Całym sercem kocham Lucero. Ben Nichols i spółka to mistrzowie alt country, których kawałki powstają wśród oparów whisky. Na koncertach wypadają zwykle świetnie. Ale kwintet ma też słabość do występów po zmroku, które zwykle ciągną się w nieskończoność. Problem polega na tym, że widownia na tych koncertach lubi whisky w równym stopniu co kapela. Czasem ta miłość do trunku prowadzi do bijatyk późną nocą. Jeśli w tekście o Dropkick nie wyraziłem się wystarczająco jasno, to powtórzę raz jeszcze: nie przepadam za koncertami, na których dostaję wpierdol. Nicholsowi zdarza się też grać koncerty akustyczne. To dzięki nim zdałem sobie sprawę, że rock bez prądu ogólnie jest do dupy. Na zwykłym koncercie rockowym odgłosy tłumu giną w hałasie elektrycznych gitar, czego nie da się powiedzieć o występach akustycznych. Jeśli nie nazywasz się Chuck Ragan, licz się z tym, że ludzie będą przekrzykiwać twoją muzykę, co jest godne ubolewania.

The Casualties/Leftöver Crack (ogólnie kapele streetpunkowe i crustpunkowe)

Punkt kulminacyjny występów Antonia Cesaro – supergwiazdy federacji wrestlingu WWE – stanowi muzyka, która towarzyszy jego wejściu na ring. Potem jest już tylko gorzej. Z Casualties jest tak samo. Od dźwięku syreny zaczyna się degrengolada. Tak naprawdę nie mam nic do samej muzy tej kapeli czy Leftöver Crack. Nie przeszkadzają mi ich dżinsowe wdzianka z aplikacjami ze skóry, ćwieki, kolce, irokezy na klej czy wszechobecna czerń tak charakterystyczna dla całej sceny. Posunę się nawet do stwierdzenia, że dredy też są spoko, choć ciężko mi uwierzyć, że ktoś chce je jeszcze nosić. Ale obezwładniającego smrodu na koncertach kapeli crustpunkowych nie jestem w stanie znieść. Fani zespołów streetpunkowych niby śmierdzą trochę mniej, lecz nie ma się co łudzić: nawet jeśli wypowiedziałeś wojnę mydłu tylko na weekend, to i tak będzie walić od ciebie starą skarpetą.

Reklama

Rage Against the Machine

Brzmienie gitary Toma Morello jest bezsprzecznie kultowe, a Zack de la Rocha z pewnością zasługuje na miano najsprawniejszej maszyny do produkcji protest songów w mainstreamowym rocku. Jest jednak pewien problem. Fani kapeli, która z takim zapałem propaguje społecznikostwo, zwykle nie potrafią się bawić jak normalni ludzie, co szczególnie dobrze widać na festiwalach. Fiasko występu Rage’ów na Lollapaloozie w 2008 roku nie miało nic wspólnego z wielkimi korporacjami, które sponsorowały cały event. Prawdziwym problemem okazali się fani kapeli, którzy tego wieczoru za cel nadrzędny postawili sobie sabotaż całego show. Nie tylko zniszczyli ogrodzenie wokół terenu festiwalu (bo po co płacić za wstęp na koncert ulubionego zespołu?), ale kapela musiała też trzykrotnie przerywać występ, bo kilku nieszczęśnikom groziła śmierć przez zadeptanie w rozszalałym tłumie pod sceną. Czy fani RATM nigdy nie słyszeli o tym, że w moszpicie też obowiązuje troska o bliźniego?

Eminem

Większość pozycji z tej listy dotyczy koncertów na żywo, gdzie obecność fanów rodem z koszmaru doskwiera najbardziej. Niestety, w dobie internetu gówniani fani mogą zatruć ci życie, nawet nie wychodząc z domu. Chcesz naprawdę stracić wiarę w ludzkość? Poczytaj komentarze pod klipami Eminema na YouTubie. Na szczególną uwagę zasługują wpisy niedoszłych raperów od siedmiu boleści, którzy błagają internautów o wysłuchanie ich autorskiej muzy albo w mało subtelny sposób insynuują, że Eminem nie dorasta im do pięt. Stałym punktem programu są burzliwe dyskusje o kwestiach rasowych (zgadza się, Eminem wciąż jest biały, a ludzie nadal nie mogą przestać o tym gadać). Nie brak homofobicznych wypowiedzi ani obraźliwych i wulgarnych określeń, których większość z tych smarkaczy nie miałaby odwagi użyć w realu. Przypomina to zapis bluzgów, którymi wymieniają się gracze w strzelance Call of Duty.

Reklama

The Dan Band/Tenacious D

Plan był prosty. Komediowo-muzyczny projekt Dana Finnerty’ego miał polegać na graniu kowerów popowych kawałków, które w oryginale wykonywały wokalistki. Atutem kapeli miały być zręcznie dawkowane przekleństwa. Patent ten okazał się takim sukcesem, że zespół występował w scenach imprez w takich produkcjach, jak Old School: Niezaliczona, Starsky i Hutch oraz Kac Vegas. Zawrotna popularność kapeli stała się jej gwoździem do trumny. Na koncerty zaczęli bowiem tłumnie ściągać chłopcy ze studenckich korporacji. Wydawało się, że gorzej już być nie może. Bo czy jest coś straszniejszego niż sytuacja, w której zewsząd otaczają cię postawione na sztorc kołnierzyki, a muzyka dobiegająca ze sceny nie do końca potrafi rozruszać tłum? (Tenacious D spotkał taki sam straszliwy los z tą różnicą, że ich koncerty trwały o półtorej godziny dłużej, a w tłumie pod sceną zawsze znalazły się jakieś półgłówki próbujące naśladować duet.) Odpowiedź brzmi: tak. Supportem kapeli został bowiem zespół Waiting Game, który w pełni zasłużył na swoją nazwę.

Festiwal Warped Tour

Wiadomo, że dzisiejszy Warped Tour to skrajne gówno. Ale raz na jakiś czas line-up jest na tyle obiecujący, że daję się zwieść syrenim śpiewom festiwalu. Muszę jednak przyznać, iż zgromadzona pod sceną publika nie czyni tego doświadczenia szczególnie przyjemnym. W tłumie jest po równo rodziców i nastolatków. Wiecie, czym na pewno nie jest punk rock? Buntem przeciw autorytetom, który polega na tym, że idziesz na koncert ze swoimi starymi. No, chyba że twój ojciec w młodości słuchał takich kapel, jak Buzzcocks czy Sex Pistols (w takim razie istnieje spore ryzyko, że podczas festiwalu strzeli samobója) albo nazywa się Jim Lindberg.

TEMPLES

RÖYKSOPP I ROBYN WYKOPALI POPOWY DIAMENT

FESTIWALOWICZ ZROBIONY W POLSCE