Klasa robotnicza OFF Festiwalu

FYI.

This story is over 5 years old.

Festivals

Klasa robotnicza OFF Festiwalu

„To my zostajemy tu do końca, do ostatniej osoby – do domu zawsze wracam przez pole namiotowe, obrazy się nie zmieniają: ubita ziemia, leżąca bielizna i porzucone namioty. Czyli warto przyjechać" – poznaliśmy osoby, dzięki którym działa OFF Festiwal

Festiwalowemu dziecku Artura Rojka musiały stuknąć 10 urodziny, bym po raz pierwszy przekroczył bramę OFFa. Fakt, że byłem tu świeżakiem działał jednak na moją korzyść – głowa wolna od ewentualnych porównań i zestawień, jakie pewnie pojawiłyby się przy pisaniu tego tekstu, dawała mi pełniejsze spectrum możliwości odbioru wydarzenia. Byłem gotowy do działania. Tym bardziej, że nie jechałem do Katowic, by oceniać występy artystów lub tegoroczny line-up. Po co pisać coś, co zrobi każda inna redakcja, ubierając we własne słowa indywidualne odczucia każdego z nas.

Nie. W przeciwieństwie do tych wszystkich powtarzających się relacji, które wiedziałem, że zaraz ujrzą światło dzienne – postanowiłem porozmawiać z jak największą liczbą osób, które także tworzą festiwal, ale nikt nigdy o nich nie mówi, nie pisze, nie pamięta.

Reklama

Co myśli ochroniarz, kiedy próbujesz przemycić na festiwal setkę w staniku? Jak się czuje ratownik, który cuci twoje ciało, bo przesadziłeś z alkoholem? Jak strażak wytrzymuje 40 stopni Celsjusza, cały dzień stojąc w słońcu, byśmy mogli pomoczyć się w strumieniu zimnej wody i co najczęściej trafia do depozytów? To były rzeczy, które mnie interesowały, tak samo, jak ludzie, którzy pracują, byśmy my mogli powiedzieć: O Jezusku, Pati Smith była taka zajebista.

OFF wita. Zdjęcie Daniel Macidłowski

Chcąc zdążyć już na pierwsze piątkowe koncerty, razem z moim redakcyjnym kolegą Maćkiem i naszym fotografem Danielem, z Dworca Katowice pognaliśmy praktycznie od razu do Doliny Trzech Stawów. Nie odwiedzając tego miasta przez kilkanaście lat, patrzyłem na nie przez autobusowe okno z lekkim smutkiem – nie mogąc pozbyć się wrażenia, że całe stoi w remoncie, a jego dotychczasowe piękno zmienia się w typowy, architektoniczny sznyt betonu i szkła. Co z resztą trafnie skomentował Maciek, porównując obecną tendencje „piękna polskiej urbanistyki" do ofert stacji benzynowych, które w każdym europejskim kraju sprzedają takie same lody, te same gumy do żucia i kanapki, które wszędzie nazywają się inaczej i mają niby to różne składniki, ale i tak smakują dokładnie w ten sam sposób.

Nasze dywagacje przerwał jednak pierwszy przystanek na drodze mojej krucjaty do lepszego poznania „kuchni" OFFa – stanowisko z depozytami, gdzie poznałem Michała.

Reklama

Michał pracuje w depozytach i można powiedzieć, że jest już weteranem festiwalu – dotychczas był na 9 edycjach OFFa, a pracuje na nim od momentu przeniesienia imprezy do Katowic. Zapytałem, czy zawsze robił to samo, odpowiedział: „wcześniej pracowałem przy prądzie" – przy prądzie? Zdziwiłem się – „no, kopałem rowy i przykrywałem kable. Nie wyobrażasz sobie ile to pracy, chociażby przy samej gastro strefie. No, a jeżeli chodzi o pracę przy depozytach, to ludzie najczęściej zostawiają alkohol i inne używki. Czasem biorą swoje plecaki na chwilę i wracają niedługo potem, tyle że w lepszych nastrojach. W tym roku okazało się też, że wielkim zagrożeniem festiwalu są selfie sticks [śmiech], więc mamy tego sporo – w zeszłej edycji ludzie przynosili parasole. Takie festiwalowe trendy chyba. Z bardziej nietypowych rzeczy, to dzisiaj dziewczyna zostawiła w depozycie karton z napisem Katowice… chyba jechała tutaj autostopem. Praca trwa tu do końca, do ostatniej osoby – zawsze wracam przez pole namiotowe, obrazy się nie zmieniają: ubita ziemia, leżąca bielizna i porzucone namioty. Czyli warto przyjechać".

Przez trzy dni kupony były najważniejszą walutą Doliny Trzech Stawów. Zdjęcie Daniel Macidłowski

O ile Michał okazał się otwartym na rozmowę, wyluzowanym gościem, to próba wyciągnięcia czegokolwiek od ochroniarzy strzegących porządku na festiwalu graniczyła z cudem — począwszy od tych w żółtych koszulkach, kończąc na panach odzianych w czerwień, każdy odsyłał mnie z kwitkiem, kręcąc nosem, że „nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem". Nie zamierzałem się jednak poddać — wziąłem głęboki wdech i stawiając opcję wywiadu na jedną kartę, stwierdziłem dziarsko: dobra, to prowadźcie mnie do swojego dowódcy. No i tak też zrobili.

Reklama

Paweł od 4 lat koordynuje ochroniarzy dbających o bezpieczeństwo ludzi na OFFie:

„10 lat temu o tej porze mielibyśmy już przynajmniej 10 zgrzewek piw odłożonych przez ochroniarzy na bramkach. Mam wrażenie, że festiwalowa publiczność w Polsce została już wychowana – już nie uświadczysz sytuacji, że ktoś leży na łące pod sceną z 0,7 wódki. Jasne, ludzie czasem starają się coś przemycić, jakieś piersióweczki na przykład – ale jest tego znacznie mniej. W ogóle OFF jest spokojną imprezą, czasem tylko ktoś spróbuje przeskoczyć za płot, żeby się tu dostać. Myślę też, że jest różnica między masowymi imprezami, które są darmowe, a takimi, gdzie się płaci za bilet. Kolosalna różnica. Bo wiesz, jak masz zapłacić 200 zł za bilet, to wiesz, po co idziesz na imprezę, a tak przychodzi każdy – od przypadkowych osób, po ludzi, którzy przyszli tylko po to, żeby zbierać puszki. A tu, nie masz biletu, nie wchodzisz. Proste".

Tak przy okazji, jeżeli kogokolwiek z was interesowało, dlaczego kazali nam oddawać korki od butelek z wodą, to usłyszałem, że: „Jak komuś się nie spodoba występ, telefonem w artystę nie rzuci, ale butelką może. Nawet jeżeli coś takiego się zdarzy, bez korka taki pocisk straci impet" — powiedział mi Grzegorz, ochroniarz w niebieskiej koszulce. Tak, taki kolor ubrania też tam mieli.

Zdjęcie Daniel Macidłowski

No dobrze, o ile jednak strzeżenie porządku i pilnowanie, by przez lejący się z nieba żar nikt nie wpadł w szał destrukcji, to jedna sprawa — pozostawała jeszcze kwestia autodestrukcji, a wiadomo, że wypadki chodzą po ludziach, zwłaszcza tych najebanych jak szpadel. Na szczęście w tej kwestii można było liczyć na załogę paramedyków zabezpieczających festiwal. Tak poznałem Marcina.

Reklama

Chociaż Marcin zajmuje się ratownictwem od 7 lat, z wyglądu nie przypomina typowego ratownika medycznego – skóra pokryta tatuażami, muskularna budowa ciała i dwie symetryczne blizny na policzkach (skaryfikejszon-modyfikejszon?) sprawiają, że jego wizerunek kojarzy się raczej z typem, który łamie kości, zamiast je nastawiać. Nic bardziej mylnego, Marcin okazał się jedną z najbardziej sympatycznych osób, jakie spotkałem na festiwalu – niech to będzie dla was lekcja dzieciaki, by nie oceniać książki po okładce:

„Najpierw jest odprawa, wcześniej tylko przygotowanie karetek i wyjeżdżamy na festiwal. Jesteśmy tu po kilkanaście godzin, do ostatniego gościa, więc oprócz zdarzeń na miejscu, trzeba też walczyć z własnym zmęczeniem – ale cały czas musimy być gotowi do działania. A dziać się może naprawdę wiele: od zwykłego plasterka na obtarte pięty, po zasłabnięcia, ataki paniki, skręcenia i urazy. Oczywiście mamy też przypadki upojenia alkoholowego, ale nawet gdy wtedy ktoś jest do nas agresywny, potrafię go przekonać, by się uspokoił".

Marcin.

Nie miałem cienia wątpliwości, że Marcin wiedział dobrze, jak sobie poradzić z kimś agresywnym, kto dobrowoelnie nie chce przyjąć pomocy. Odpowiedniego człowieka na odpowiednim stanowisku spotkałem też w szeregach ochotniczej straży pożarnej z Katowic. Czarna koszula, czarne długie spodnie i cały dzień w słońcu z wężem strażackim w rękach – Piotrek był twardzielem.

Reklama

Piotrek jest z ochotniczej straży pożarnej w Katowicach, swoją służbę zaczął, biorąc przykład z ojca, który także był strażakiem w jednej ze wsi na Wielkopolsce. Piotrek w służbie jest już 10 lat:

„Temperatura sięga prawie 40 stopni Celsjusza, co może być nie tylko zagrożeniem dla zdrowia, ale dla życia. Wiesz, udary i takie tam. Tak więc polewam tych ludzi i widzę, ile im to frajdy sprawia – mogą się ślizgać, są mokrzy i szczęśliwi. Mogłeś mnie zobaczyć na każdej dotychczasowej edycji OFFa, jeszcze nawet w Mysłowicach. Festiwal się bardzo rozrósł, moim zdaniem cały czas zmienia się na plus, chociaż ta muzyka to nie moje klimaty".

Kiedy spytałem, czy jemu nie jest gorąco, odpowiedział z uśmiechem na twarzy: „służba nie drużba". W tym momencie podbiegła do nas jakaś dziewczyna z pojebanym wzrokiem i podejrzanym uśmiechem, by tańcem węża skusić nas na zabawę w błocie – wtedy usłyszałem, jak Piotrek szepce mi do ucha: „proszę, nie zostawiaj mnie z nią samego". Przynajmniej tyle mogłem dla niego zrobić.

Zdjęcie Daniel Macidłowski

W tamtym momencie zauważyłem, jak zajebiście czystym festiwalem jest OFF. Dzięki ekipie sprzątającej, działającej prawie tak niezauważalnie, jak wojownicy Ninja — można było bez przeszkód położyć się na trawie, gdzie jedynym mankamentem były co najwyżej porzucone pety. Niewiele udało mi się przy tej okazji wyciągnąć od Daniela, którego przyuważyłem, jak zmienia worki ze śmieciami — no ale Ninja zazwyczaj są mało gadatliwi. Mój rozmówca stwierdził jedynie, że praca jak praca, ale grające tu zespoły to jednak nie jego bajka i raczej woli rap i ewentualnie muzykę klasyczną. Fair enough.

Reklama

Możliwe, że zna Daniela.

Chyba jedyną osobą, która miała jakieś pretensje do organizatorów OFFa, była Kasia, przydzielona do rozdawania akredytacji i wejściówek dla VIP-ów. Może dlatego, że w przyszłości chciałaby pracować przy festiwalach i dlatego przyjechała na tegoroczną edycję — spodziewając się perspektywy na zdobycie cennego doświadczenia i poznania ciekawych osób:

„To mój pierwszy OFF, wcześniej pracowałam przy Audioriver i Openerze. Przyjechałam tu razem z koleżanką i jeszcze kilkoma innymi osobami, teraz poświęcam swój urlop, ale jeszcze nie wiem, czy to mi się opłaci. Liczyłam chyba na coś innego. Miałam nadzieję, że uda mi się zobaczyć, jak to wszystko wygląda od środka, że poznam ludzi, będę mogła pracować z artystami, a nawet nie mamy wejścia na backstage. Wydaję te akredytacje i co najwyżej mogę sobie wejść za darmo na festiwal – tyle z mojej nauki. Jestem wkurzona, bo przed chwilą spotkałam kolegę z pracy, dostał wejściówkę na VIP-a, przyjechał się bawić".

Rzeczywiście — nie samą pracą człowiek żyje, trzeba też się bawić. Dlatego między wywiadami starałem się zabrać z Katowic jak najpełniejszy obraz tego, czym jest OFF Festiwal. Poczynając od koncertów, utwierdziłem się w przekonaniu, że chociaż miło ogląda się światowe nazwiska, to jednak kapele, które występują, zanim zajdzie słońce, są najfajniejszym doświadczeniem — gdy pod sceną zbiera się kilkadziesiąt ciekawskich gapiów, a artyści dają z siebie wszystko, będąc wdzięcznym za każdą osobę, która przyszła ich zobaczyć. To jeden z tych momentów, gdy po koncercie spotkacie się w jednej kolejce po piwo, a oni cierpliwie będą odpowiadać na 130 twoich głupich pytań. Przy okazji, wysoka piątka dla rock n' rolla z The Stubs, punków z [PERU] i rapsów Mesa.

Reklama

Nie ma sensu wdawać się w większą polemikę na temat line-upu. Każdy miał własnych faworytów, gdzie dla jednych dźwięki Sunn O))) były swoistym katharsis, a w tym samym momencie typ siedzący obok mnie krzyknął: „kurwa, jestem spawaczem, a lepiej gram na gitarze!". I chociaż koniec końców, najbardziej znane nazwisko tego festiwalu — Pati Smith dla wielu z pewnością okazała się kulminacją 10. edycji OFFa, ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, jakbym oglądał starszą ciocię, która przyjechała zza granicy i opowiada mi o dawnych czasach, gdy światem muzyki niepodzielnie rządził rock n' roll. To była piękna opowieść, prawdziwa i rozczulająca zarazem, ale wiedziałem, że w końcu trzeba będzie się obudzić z tego pieknego snu — tylko po to, by po trzech dniach festiwalu wreszcie porządnie się wyspać.

Zdjęcia DANIEL MACIDŁOWSKI