FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Mój moizm

Muzyka jest dziś jak masło, którym smaruje się chleb – mówi „Makos”

Był finalistą pierwszej edycji polskiego „Idola”, ale jego muzyczna kariera zaczęła się dopiero z chwilą, gdy został odrzucony z programu. Od tego czasu minęło 10 lat. Tomek Makowiecki nagrał przez ten czas cztery studyjne płyty. Ostatnia z nich, „Moizm”, miała premierę 8 października.

Z „Makosem” spotkałem się w jednym z warszawskich gastrobarów. Opowiedział mi m.in. o tym, jak popędzał Bogusława Meca do pracy i o producencie, który kazał się „podporządkować albo spierdalać”. Rozmawialiśmy tak długo, aż skończyła się pamięć na dyktafonie, a ja zacząłem zapisywać to, co mówił na przypadkowych kartkach papieru.

Reklama

Tomek Makowiecki: Palisz?

VICE: Nie, ale możemy się przesiąść do strefy dla palących. Dym mi nie przeszkadza.

Chciałem wysępić fajkę. Skończyły mi się.

Widzę, że w świecie gwiazd dobrobyt.

Jakich gwiazd?!

W twoim przypadku, to takich od pokoleń. Pochodzisz z umuzykalnionej rodziny. Twój tata w latach 80. założył zespół „Zayazd”, a twoja mama w nim śpiewała.

Tak, moi rodzice są muzykami, taki jak i moi dziadkowie. Od strony mamy babcia śpiewała w Zespole Pieśni i Tańca Ludowego, a dziadek grał na perkusji. Od strony ojca, dziadek grał na akordeonie, więc rzeczywiście muzyka towarzyszy mojej rodzinie od dłuższego czasu. Zanim moi rodzice się poznali, ojciec założył z kumplami kapelę, która nazywała się „Babsztyl”. To był dopiero fajny zespół, grali na studenckich festiwalach i wyjeżdżali  na koncerty do Związku Radzieckiego. Potem ojciec skończył studia i poszedł do wojska, gdzie poznał moją mamę…

W wojsku?!

Bo moi rodzice to tacy kumple z wojska. Mama występowała w wojskowym zespole „Flotylla”, z którym jeździła po całej Polsce. Kiedy mój tata ją zobaczył to trafiło go celnie, bo od razu postanowił, że się tam zapisze. Po ukończeniu służby, zabrał stamtąd moją mamę i powstał „Zayazd”. Potem, w latach 80., pojawiłem się ja.

Jak wspominasz swoje dzieciństwo?

Byłem dosyć nieśmiały i relacje z rówieśnikami sprawiały mi trudność. Jak mama wsadzała mnie do piaskownicy i mówiła „chodź poznasz jakiegoś tam Adasia”, to ja nie chciałem, trzymałem się gdzieś z boku. Teraz wiem, że po prostu brakowało mi rodziców. Pamiętam dobrze taki moment, kiedy miałem 3 lub 4 lata i rodzice musieli wyjechać na kontrakt, zarobić pieniądze. Popłynęli wtedy w rejs „Stefanem Batorym” na 4 miesiące. Mieli zahaczyć o Wyspy Kanaryjskie, Stany Zjednoczone i Kubę. Ich zadaniem było dostarczać rozrywki, występując przed załogą i pasażerami. Pamiętam, że były dwa takie rejsy. Ja w tym czasie zostawałem sam z babcią. Zajebiście tęskniłem za rodzicami, ale nie mogli mnie wtedy zabrać ze sobą, bo istniałoby podejrzenie, że zejdą ze statku np. w Stanach i już nie wrócą. Byłem swego rodzaju zakładnikiem tego kraju. Potem, kiedy już wrócili powiedzieli mi, że muszę iść do przedszkola. Ja na to, że za nic tam nie pójdę, bo za bardzo się za nimi stęskniłem. Tłumaczyli mi, że znowu muszą jechać w trasę, tym razem gdzieś na Śląsk. To były koncerty, gdzie podróżowali z Bogusławem Mecem i Danutą Rinn. No i w końcu nie poszedłem do tego przedszkola i zabrałem się razem z nimi. To był mój pierwszy w życiu kontakt z estradą, z muzyką i  cygańskim życiem. Natychmiast się w to wkręciłem, bardzo mi się podobało. Wtedy po raz pierwszy zamarzyłem, że chcę robić to samo. Miałem może z 5 lat.

Reklama

Miałem zwyczaj wychodzić na scenę po koncercie, kiedy ludzie już szli do domu, a technicy zaczynali sprzątać kable i mikrofony. Lubiłem patrzeć na ich pracę. No i pewnego razu przez pomyłkę wyszedłem za wcześnie, w połowie koncertu. Światła na mnie, wszyscy zaskoczeni tak samo, jak ja. Rodzice posadzili mnie wtedy na taboreciku, gdzie dotrwałem na scenie do końca występu. Innym razem, pamiętam jak mnie podpuszczano bym wchodził do garderoby Bogusława Meca, który przygotowywał się właśnie do występu. Mówiłem mu wtedy „Mec! Na scenę, bo ci nie zapłacę!”.

Twoi rodzice grali połączenie country z folkiem. Ale ty nie zostałeś kowbojem.

Wyrosłem z tego, a oni nie. Moi rodzice grali na piknikach w Mrągowie, ale to nie był zespół, który wychodził na scenę w kowbojkach i kapeluszach albo przebierał się za Indian. Z domu pamiętam muzykę Johnny Casha, Neila Younga, The Waterboys, których uwielbiam do dziś. No i Beatlesów.

Kiedy sam zacząłeś tworzyć muzykę?

Już jako dziecko zakochałem się w pianinie, które stało w naszym domu. Kiedy poszedłem do podstawówki, rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej. Z jednej strony to było mega fajne, a z drugiej strasznie czasochłonne i wkurwiające. Po ostatnich egzaminach końcowych zamknąłem klapę od fortepianu i przez siedem kolejnych lat nie podszedłem do instrumentu. Dzięki temu zacząłem interesować się gitarą.

Wtedy zacząłeś się interesować muzyką na poważnie?

Reklama

Tak. Nie byłem najpilniejszym uczniem. Interesowały mnie właściwie dwa – trzy przedmioty, reszta była dla mnie kompletną stratą czasu. W klasie miałem samych sportowców lub kujonów, więc bratniej duszy szukałem poza szkolnymi murami. Chodziłem na wagary tylko po to, by spotykać się z kumplami i w piwnicy  grać muzę na gitarze, którą kupił mi tata. A pod koniec liceum… trafiłem do telewizora.

Wziąłeś udział w programie telewizyjnym, gdzie nie dość, że po raz pierwszy występowałeś publicznie, to jeszcze oceniało cię dość okrutne jury. Wcześniej wspominałeś o swojej wrodzonej nieśmiałości. Czy to się nie kłóci?

O castingu do programu dowiedziałem się od kumpla, który chciał spróbować. Znalazłem się więc tam w roli osoby towarzyszącej. Na miejscu była masa ludzi, idąc w tej kolejce dostałem numer 3 tysiące coś tam. Najpierw poszliśmy do pokoju „pierwszego sortu”, gdzie wybierano tych, którzy później wystąpią przed Wojewódzkim, Cyganem i resztą jurorów. Kumpel wszedł jako pierwszy, odpadł. To powiedziałem „czekaj, teraz ja odpadnę”… no i przepuścili mnie dalej. Dostałem zaproszenie do kolejnego etapu w Warszawie. Nie zastanawiałem się nad tym wtedy, po prostu pojechałem. Dopiero później dotarło do mnie z czym to się wiąże.

Na przykład?

To był chyba ćwierćfinał, kiedy pierwszy raz zobaczyłem siebie w telewizji. Jurorzy siedzieli i oglądali nasze zdjęcia. Usłyszałem nagle, jak Wojewódzki i ktoś tam mówią o mnie „a ten chłopak z Gdańska, to jest taki strasznie zarozumiały i wyniosły”. Byłem w szoku, bo dotarło do mnie, że to wszystko to tylko telewizyjna kreacja, gdzie mogą cię pokazać w każdy możliwy sposób, nawet w kompletnie wykrzywionym świetle. Zaraz po maturze spakowałem jednak walizkę i pojechałem na finał do Warszawy. W trakcie programu podeszły do mnie osoby z wytwórni fonograficznej i powiedzieli mi wprost: „Dla ciebie najlepiej będzie odpaść jak najszybciej. Dostajesz pieniądze i nagrywaj płytę”. No i akurat tak się dziwnie złożyło, że następnego dnia rzeczywiście odpadłem.

Reklama

Nie było żalu?

Nie było, zwłaszcza, że szybko przestało mi się to wszystko podobać. Widziałem masę młodych ludzi, którzy przyjechali specjalnie do Warszawy na ten program. Dostawaliśmy pokoje w hotelu Holiday Inn. Przyjeżdżał samochód, zawoził i odwoził na próby. Wiesz, masz 16-17 lat, a oni traktują cię jak jajko i roztaczają wizje kariery. Potem nagle odpadasz i wszyscy mają cię w dupie, dostajesz bilet drugiej klasy i jedziesz do domu. Okazuje się, że pokazali cię kilka razy w telewizji, ale nic za tym nie idzie.

Jak było, kiedy po „Idolu” wróciłeś do Gdańska?

Okazało się, że ludzie rozpoznają mnie na ulicy. Nie lubiłem tego. Wychodząc z chaty zakładałem kaptur i spuszczałem głowę w dół, by nikt mnie rozpoznał. Miałem poczucie, że muszę teraz udowodnić, że zasłużyłem na taką popularność. Dlatego czym prędzej zabrałem się za nagrywanie płyty.

…i jeszcze w tym samym roku wydałeś swoją debiutancką płytę „Makowiecki Band”.

Tak, a potem zaczęło się koncertowanie. Pojechaliśmy w trasę, i zagraliśmy ponad dwieście koncertów w całej Polsce. Skończyło się tym, że musieli mnie podłączyć do kroplówki, mój organizm był wycieńczony.

Pamiętasz swoją pierwszą trasę koncertową?

Pamiętam, jak razem z chłopakami z zespołu byliśmy trzy dni w Bochni. Godzinami siedzieliśmy przed występami w hotelu, strasznie nam się nudziło i zaczęliśmy robić sobie maszynką jakieś dziwne fryzury. Ja np. zostałem z kompletnie krzywym irokezem. Rano zobaczył nas menadżer i zaczął się wydzierać „Jak ty wygładzasz? Jesteś teraz niewiarygodny!”, a my z niego kompletnie laliśmy. Jak się później okazało, publiczności też nie przeszkadzał nowy image, zagraliśmy wtedy świetny koncert.

Reklama

Dlaczego w pewnym momencie zacząłeś podpisywać swoje płyty imieniem i nazwiskiem, a nie jak wcześniej „Makowiecki band”?

Był taki moment, że zaszyłem się w chacie, dużo czasu spędzałem sam ze sobą. Zacząłem też dojrzewać muzycznie, co przejawiało się moim buntem względem wydawcy. Pamiętam rozmowę przez telefon ze swoim product managerem. Próbował mnie wtedy do czegoś przekonać, że powinienem nagrać piosenkę z tym, albo tamtym. Powiedziałem, że chcę to zrobić po swojemu, na co usłyszałem „To się pierdol”. I rzucił słuchawką. Przez następne pół roku BMG miało mnie w dupie i nie boję się teraz tego powiedzieć głośno. Dlatego producentem płyty „Ostatnie wspólne zdjęcie” został Daniel Bloom, z którym się wtedy zaprzyjaźniłem. Daniel powiedział mi „Pierdol to, nagramy te płytę. Nawet jak nie będzie kasy”. No i nagraliśmy, w jego niedużym mieszkaniu, gdzie obiady gotowała nam jego żona, a wieczorami oglądaliśmy gwiazdy przez teleskop.

Czyli zaniosłeś już gotowy materiał do wydawcy?

Tak, zostawiłem im to i powiedziałem, że mogą to wydać lub nie. Wydali, ale praktycznie bez żadnej promocji. Po raz kolejny zobaczyłem, jaki jest ten nasz showbiznes. Mimo braku większego rozgłosu, do teraz uważałem, że to moja najlepsza płyta. Po za tym wiąże się z nią pewna historia.

Opowiadaj.

Zupełnie przypadkiem wchodząc z tą płytą do wytwórni, spotkałem na korytarzu gościa z Japonii. Przechodząc powiedziałem „Cześć jestem Tomek” i usłyszałem  „Cześć jestem Kazufumi Miyazawa”. Zaczęliśmy ze sobą chwilę rozmawiać i dowiedziałem się, że on też jest muzykiem i przyjechał do Polski, by zagrać koncert. Wręczyłem mu w prezencie swój album. Po miesiącu zadzwonił do mnie telefon i usłyszałem, że Kazufumi Miyazawa chciałby, bym gościnnie wystąpił przed jego dwoma koncertami w Polsce. Oczywiście zgodziłem się. Zaraz potem zaprosił mnie na dwa tygodnie do Tokio. Na miejscu czekali już na mnie muzycy, którzy nauczyli się moich piosenek. Wśród nich było dwóch, którzy grają ze Stingiem. Zagraliśmy razem trzy koncerty. Super sprawa i pełen profesjonalizm.

Reklama

Potem pojawiła się kolaboracja z chłopakami z Myslovitz…

Znaliśmy się wcześniej. Decyzję, aby nagrać coś wspólnie jako NO! NO! NO! podjęliśmy pod wpływem impulsu. Może jeszcze kiedyś coś razem stworzymy.

Jak duży wpływ na twoją twórczość miało założenie rodziny?

Bardzo duży. Wszystko mi się przewartościowało. Początkowo nie było łatwo pogodzić obowiązków domowych z pracą. Wracałem do chaty, ale myślami cały czas zostawałem z muzyką, a przecież trzeba było zająć się rodziną. Schizofrenia. Teraz już sobie z tym poradziłem, bardzo pomogła mi w tym Reni.

Jak rozumiem dzięki temu udało ci się nagrać „Moizm”. Czy Reni pomagała ci też jakoś przy płycie?

To ona zdecydowała o kolejności piosenek. Początkowo uważałem, że to ryzykowne, by na  pierwszy utwór ustawić 10-minutowe „Dziecko księżyca”. Przekonała mnie jednak, że to świetny wstęp do płyty jako opowieści. Miała rację.

Jak długo pracowałeś nad płytą?

3 lata, chociaż wstępne szkice były gotowe już w dwa tygodnie. Pierwsza sesja została nagrana z zespołem w domku na Kaszubach, gdzie wyjechaliśmy na 2 tygodnie. Po powrocie miałem zarejestrowane kilkanaście godzin muzyki. Wybrałem z tego najciekawsze momenty nad którymi pracowałem już samemu. Nie chciałem wynajmować studia, bo to się wiąże z ograniczeniami czasowymi i pieniędzmi, a ja potrzebowałem przerw - czasem by nabrać dystansu, a czasem, bo goniły mnie inne obowiązki.

Czym „Moizm” różni się od twoich wcześniejszych płyt?

Reklama

Wszystkim. Po pierwsze sam zająłem się produkcją. Dałem sobie pełną wolność. Eksperymentowałem. Na tej płycie jest znacznie więcej elektroniki.

Dlaczego „Moizm”?

Zeszłej zimy pojechałem zupełnie sam do lasu. Chciałem skupić się na tym, czym dla mnie będzie ta płyta. Wróciłem do tego domku na Kaszubach i zastanawiałem się nad tytułem. Wpadło mi do głowy słowo „Moizm”, bo ta płyta jest od początku do końca moja. Później dowiedziałem się, że takie słowo istnieje i oznacza chińską filozofię. Zapoznałem się z nią, ale kompletnie się z tym nie identyfikowałem. Wtedy przypadkiem natknąłem się na „Wyznanie Moizmu” Krzysztofa Cichosza. To było jak miód na moje serce. Bo w tym wszystkim chodzi właśnie o wolność. Po to to robię. To moja prywatna religia.

Sam pisałeś swoje teksty do płyty?

Skorzystałem z pomocy Marka Jałowieckiego i Graftmanna. Z Markiem współpracuję zresztą od lat. Dzięki niemu doszedłem do wniosku, że powinienem zając się tylko muzyką. Wysoko postawił poprzeczkę w tekstach.

Do współpracy przy płycie zaprosiłeś Józefa Skrzeka i Władysława Komendarka, Opowiedz coś o tym.

Obaj są legendami polskiej muzyki i uważam, że to nieliczni z artystów, którzy nigdy nie zboczyli z obranej przez siebie ścieżki. Konsekwentnie dalej robią swoje. Solówka Józefa Skrzeka, która znajduje się w pierwszym utworze jest dla mnie po prostu genialna. Płytę zamyka Władysław Komendarek.

Czym jest dla ciebie muzyka?

Reklama

Sposobem komunikacji oraz pewną formą ekshibicjonizmu. To przekaźnik emocji. Dużo łatwiej jest mi się wyrażać właśnie w ten sposób. Nie lubię wypowiadać się publicznie, wolę robić to za pomocą muzyki, dźwięków. Po każdym koncercie czuję się psychicznie lżej… jakbym właśnie się komuś wygadał.

Co myślisz o polskim showbiznesie?

Nie wierzę w showbiznes. To jakaś kompletna rozjebka. Wielkie koncerny serwują nam mainstream z gównianą muzyką, w której chodzi tylko o to, by się podobało reklamodawcom. Jest mnóstwo polskich kapel na światowym poziomie, które wyjeżdżają za granicę, a niezależni artyści, którzy zostają w kraju klepią biedę. Stanisław Lem powiedział kiedyś, że w przyszłości będzie wystarczyło zapłacić za to, żeby zostać muzykiem. I miał rację. Dzisiaj wystarczy mieć kasę i pójść do agencji reklamowej, a oni zrobią z ciebie gwiazdę. Muzyka nie jest już dobrem ekskluzywnym, jest jak masło, którym smaruje się chleb.

Czym w takim razie jest twoja muzyka?

To domowej roboty ciastko do kawy.

MIŁOŚĆ, BÓG I METAMFETAMINA

TĘCZOWA CIPKA RITY PAX

MILEY CYRUS TO JEST PUNK