FYI.

This story is over 5 years old.

duchowość

Byli duchowni wyjaśniają, jak zrozumieli, że Boga nie ma

„Z pewnością nie jest tak, że nienawidzę Kościoła. Uważam jednak, że marnuje mnóstwo czasu, sił i pieniędzy na bzdury”
„Ecce Homo”, Antonello da Messina, via Wikimedia Commons

Polacy tracą wiarę. Chociaż według danych GUS-u z 2015 roku 92,8 procent Polaków deklaruje się jako chrześcijanie, to z roku na rok spada liczba osób uczestniczących w niedzielnej Eucharystii. Według „Annuarium Statisticum Ecclesiae in Polonia” Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego w 2016 roku uczestniczyło w nich 36,7 procent zobowiązanych katolików, co stanowiło 3,1 punktowy spadek względem poprzedniego roku. Gwoli ścisłości należy jednak zaznaczyć, że mimo stałej tendencji spadkowej, w ostatnim roku odnotowano pewien wzrost.

Reklama

Jednak jak to wygląda, kiedy wiara stanowi rdzeń twojej egzystencji? Co należy zrobić, gdy po latach studiów i seminariów oraz zbudowaniu całego swojego życia wokół religii, nagle zdajesz sobie sprawę, że przestałeś wierzyć w swojego boga?

The Clergy Project to internetowa grupa wsparcia dla byłych duchownych, którzy po latach zrozumieli, że bliżej im do ateizmu niż religii. Celem założonej w 2011 roku grupy jest pomoc w radzeniu sobie z nieuniknionymi etycznymi oraz filozoficznymi kwestiami i wątpliwościami, które pojawiają się po utracie wiary, a także ułatwienie im przystosowania się do świeckiego życia.

Porozmawialiśmy z kilkoma byłymi duchownymi zaangażowanymi w ten projekt o tym, jak i dlaczego porzucili swoją wiarę.

Shlomo Levin, były rabin

Jako rabin musisz odpowiadać na najróżniejsze pytania wiernych. Mogą być zarówno wnikliwe oraz poważne, takie jak: „Co dzieje się z nami po śmierci?”, jak i bardzo przyziemne: „Czy ten jogurt jest koszerny?”. Wraz z wiekiem zacząłem coraz bardziej wątpić w moją zdolność poznania odpowiedzi na wszystkie pytania. Bardzo zaczęło mi ciążyć oczekiwanie, że w każdej sytuacji będę potrafił zająć jednoznacznie stanowisko. Ludzie pytali mnie po pogrzebach: „Czy ta osoba nadal mnie słyszy?”. Nie znałem na to odpowiedzi, ale nie mogłem po prostu odpowiedzieć, że nie wiem. Dręczyło mnie poczucie winy, kiedy mówiłem ludziom rzeczy, o których widziałem, że mogą ich zranić. Myślę, że dla wielu osób ortodoksyjny judaizm stanowi źródło radości – jeśli tak jest, nie mam nic przeciwko niemu. Ale w wielu przypadkach wygląda to inaczej i byłem świadkiem cierpienia mnóstwa osób.

Reklama

Odejście od wiary mnie wyzwoliło. Ciężko się żyje, wierząc, że istnieje Bóg, który cię ukarze, jeśli nie wykonasz pewnego rytuału w określonym czasie w określony sposób. Teraz jest mi o wiele łatwiej. Wcale za tym nie tęsknię.

John Gibbs, były pastor Kościoła Metodystów

Kiedy miałem dwadzieścia kilka lat, przeżyłem osobisty kryzys, podobny trochę do tego, co się można poczuć po rozstaniu z partnerem. Właśnie skończyłem studia, ale nie miałem żadnego prawdziwego celu. Czułem się, jakbym po prostu dryfował i bardzo nie podobało mi się to uczucie. Zacząłem coraz częściej bywać w kościele i wkrótce zdecydowałem się zrobić to, co przez całe życie doradzali mi inni ludzie – pójść w ślady ojca. Wstąpiłem więc do seminarium. A potem miałem kryzys wiary. Nie mogłem jeszcze powiedzieć, żebym był ateistą, ale zacząłem kwestionować pewne aspekty chrześcijaństwa, takie jak boskość Chrystusa i jego zmartwychwstanie – chociaż należy zaznaczyć, że nigdy szczególnie mocno w to nie wierzyłem. Zacząłem patrzeć na chrześcijaństwo jak na mit, ale nie w pozytywnym tego znaczeniu. Odtąd zmagałem się z pytaniem: „Co ja tu robię?” Zacząłem się zastanawiać, jak mogę tego uniknąć.

Dlatego przez jakiś rok moje kazania opierały się jedynie na Starym Testamencie. Przez ten czas starałem się zrozumieć mitologiczny aspekt chrześcijaństwa. Kiedy zdecydowałem się odejść, moje zgromadzenie odetchnęło z ulgą. Widzieli, przez co przechodziłem – to nie było przyjemne. Niektórzy z nich cieszyli się z mojego odejścia, a inni martwili się o moje samopoczucie. Ale myślę, że wszyscy uważali to za najlepsze rozwiązanie.

Reklama

Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić w niedziele, bo zazwyczaj spędzałem je w kościele. Znalezienie rozwiązania zajęło mi dużo czasu. Jednak zdałem sobie sprawę, że szukałem czegoś, czego wielokrotnie nie udało mi się znaleźć. Wiem, że wiele osób ma wrażenie, jakbyśmy przestali żyć we wspólnotach, a w religii właśnie o nią chodzi – w niej znajdujesz jakieś potwierdzenie, sens życia. Spędziłem dużo czasu, zastanawiając się nad tym, jak wprowadzić do kultury świeckiej pewne wartości, która są moim zdaniem cenne, chociażby ciepło. Potrzebowałem jakiejś podstawy, wokół której mogłaby się zgromadzić społeczność.

Scott, były mnich w Self-Realization Fellowship

[dosł. tłum. Wspólnota Samorealizacji; związek wyznaniowy, w którym nauczana jest krijajoga , technika jogi i medytacji – przyp. red.]

Zawsze uważałem, że życie ma jakiś głębszy sens, którego na pierwszy rzut oka nie można dostrzec. Na studiach wkręciłem się we wschodnie praktyki duchowe, kiedy na jakiejś imprezie znajomy polecił mi Autobiografię Jogina [tj. autobiografię założyciela Self-Realization Fellowship, Paramahansy Joganandy]. Dało mi to nadzieję na odkrycie nowego spojrzenia na świat, ale niestety w dużej mierze stanowiło to myślenie życzeniowe. Pragnąłem, żeby nasza rzeczywistość miała jakiś głębszy sens. Kiedy do nich dołączyłem, odkryłem, jak bardzo ta wspólnota ograniczała swobodę członków. Nie mogłeś czytać żadnych książek. Filmy też były zakazane, oprócz jednego wieczoru w miesiącu, kiedy puszczano nam sprawdzone i ocenzurowane obrazy. A samorealizacja powinna przecież polegać na rozwijaniu się i byciu tym, kim chce się być. Bardzo mnie to frustrowało i właśnie dlatego odszedłem. W ogóle nie pojawiała się kwestia istnienia jakiegoś bóstwa; skupiano się raczej na tym, dlaczego nasz ustrój, nasze społeczeństwo, się nie sprawdza. Nie czułem tego, co myślałem, że powinienem czuć i winiłem za to samego siebie. Myślałem, że pewnie gdzieś popełniam błąd. Ale potem zdałem sobie sprawę, że niesłusznie się obwiniałem. To nie we mnie była wina, ale w nich.

Reklama

EJ Hill, były członek Holenderskiego Kościoła Reformowanego w Afryce Południowej

Holenderski Kościół Reformowany odgrywał ważną rolę w życiu mojej rodziny, a ja sam w wieku 16 lat miałem „objawienie” – tak przynajmniej to wtedy zinterpretowałem. Byłem przekonany, że objawił mi się Bóg, ponieważ zostałem przez Niego wybrany do wypełnienia specjalnej misji. Przez prawie 21 lat mojego życia większość wolnego czasu spędzałem na studiowaniu Biblii i apologetyce. Powoli, ale bez większych wątpliwości, zacząłem coraz krytyczniej patrzeć na Biblię. Szybko odkryłem, że biblijny Bóg popierał wiele rzeczy, których po prostu nie mogłem zaakceptować, między innymi przymusową aborcję, niewolnictwo, mizoginię i oszustwo przez zatajenie. Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że wszystko, co robiłem – i co robili inni – miało utwierdzić nas w przekonaniu, że postępujemy zgodnie z Bożą wolą. Jednak ten „cichy głosik” w naszych głowach należał do nas samych, a nie Boga. Utrata wiary była jednym z najgorszych doświadczeń w moim życiu. Cały mój świat się zawalił: straciłem wielu przyjaciół, żonę, moją wiarygodność. Już kilka lat wcześniej przestałem się udzielać w kościele „na pełen etat”, ponieważ chciałem się zająć duszpasterstwem. Ludzie, którzy obserwowali mnie w sieci i chodzili na moje kazania, byli załamani. Otrzymałem wiele próśb o wyjaśnienie mojego zachowania oraz krytyczne, oburzone listy.


By być z nami na bieżąco: polub nas, obserwuj i koniecznie zaznacz w ustawieniach „Obserwuj najpierw”


Z pewnością nie jest tak, że nienawidzę Kościoła. Kocham ludzi, nawet tych, którzy się ze mną nie zgadzają albo wręcz nie lubią. Nie można zapominać, że kościoły karmią, ubierają i kształcą wielu ludzi, a także dają im oparcie. Zignorowanie tego byłoby czymś nieuczciwym i krótkowzrocznym.

Reklama

Niemniej jednak uważam, że marnują mnóstwo czasu, sił i pieniędzy na bzdury.

Drew Bekius, były pastor Kościoła Baptystów

Byłem częścią tego, co nazywa się „modlitwą nieustanną”. Jest to idea, że w tyle twojej głowy zawsze toczy się nieprzerwana rozmowa z Bogiem. W tamtym okresie mojego życia rozmowa ta przybrała formę nieustannego błagania go, żeby usunął moje wątpliwości i wzmocnił wiarę. Biblia wielokrotnie obiecuje, że jeśli pokornie zwrócisz się ku Bogu, ten przywróci ci wiarę. Mówiłem: „No dobra, zwracam się ku Tobie, więc ją przywróć. Staram się. Proszę, pomóż mi. Jeszcze ten jeden raz, proszę, błagam Cię, pomóż mi. Obiecałeś mi, że ją odbudujesz, więc ją odbuduj”. Ciągle się do niego zwracałam i nieustannie się spowiadałem, nieprzerwanie błagając go o pomoc.

Kiedy jesteś zwykłą osobą, która po prostu chodzi do kościoła, natykając się na „wielkie” pytania, spokojnie możesz odpowiedzieć: „Jestem zwykłą osobą, nie stanowi to mojego zawodu i nie studiowałem tak dokładnie Biblii, więc oczywiście, że nie ma to dla mnie sensu”. Ale jednocześnie myślisz: „Ale na pewno ma to sens dla tego faceta, który wygłasza kazanie”. Jednak co mamy zrobić, kiedy stoimy na ambonie i myślimy: „Cóż, dla mnie to też nie ma sensu”? To trochę tak, jak wtedy, gdy Dorotka spojrzała za parawan i zobaczyła, że wielki, potężny Oz tak naprawdę był staruszkiem pociągającym za dźwignie. Tak samo było z nami. Spojrzeliśmy za parawan i zobaczyliśmy tylko kilka dźwigni.

Reklama

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE US


Więcej na VICE: