FYI.

This story is over 5 years old.

związki

Związek z szefem kuchni nauczył mnie, żeby nigdy nie umawiać się z kucharzami

Cztery miesiące dzikich imprez, obżerania się francuską kuchnią oraz kompletnej intelektualnej próżni. Było pięknie, ale nigdy więcej

Artykuł pierwotnie ukazał się na MUNCHIES France

Gdyby w liceum ktoś mi powiedział, że za dziesięć lat będę dziko imprezować z pryszczatymi kuchcikami, z którymi każdego dnia jeździłam autobusem, najprawdopodobniej wybuchnęłabym śmiechem. Po pierwsze dlatego, że moje zainteresowanie jedzeniem – w tamtych czasach praktycznie nieobecne – wiernie oddawało to, jak wiele wysiłku wkładałam w przygotowanie potraw oraz jak bardzo je doceniałam. Wystarczy powiedzieć, że cztery lata studiów przetrwałam głównie na chipsach, greckiej paście z ikry dorsza i chińskich zupkach.

Reklama

Po drugie, 10 lat temu twarzą francuskiej kuchni byli mało apetyczni prezenterzy, którzy prowadzili własne programy w telewizji. Podstawę ich dań zawsze stanowiły sosy i mięsa równie ciężkostrawne, co dowcipy ich naśladowców, których musiałam wysłuchiwać każdego dnia w drodze do szkoły.

Trudno wytłumaczyć, dlaczego w sercach dziewczyn kucharze nagle zajęli miejsce DJ-ów czy niegrzecznych chłopców. Czy to kwestia zajebistych programów telewizyjnych Anthony'ego Bourdaina? A może stanowi to konsekwencję popularności foodporno? Skąd nagle wziął się ich seksapil?


OBEJRZYJ: Prawdziwa kuchnia Japonii


W dzisiejszych czasach kucharze mają własne groupies. W umysłach kobiet miejsce ich wcześniejszych ulubieńców zajął wesoły, wyrafinowany, twórczy, ekologiczny szef kuchni. Coraz więcej z nas ulega urokowi czapki kucharskiej: Sophie Marceau dała się uwieść seksownemu akcentowi telewizyjnego kucharza, a Grace Coddington pozuje do zdjęć z Davidem Changem niczym nastoletnia fanka. Nawet tacy faceci jak R. Kelly śpiewają o seksie w pozycji 69 na kuchence indukcyjnej oraz innych rozbieranych zabawach w kuchni.

No i byłam też ja: na kilka miesięcy oszalałam na punkcie faceta, który robił tak niesamowicie pyszne włoskie kanapki, że byłam gotowa za nie zabić. Każdego dnia chodziłam do jego sklepu podczas przerwy obiadowej; to, jak kroił prosciutto, było dla mnie niczym pornografia.

Właśnie w tamtym okresie, pewnej mroźniej, lutowej nocy, bogowie gastronomii sprawili, że nasze ścieżki skrzyżowały się w jakimś podrzędnym barze. „Chcesz zobaczyć coś zabawnego?" – zapytał zamiast powitania, po czym podwinął rękawy swojego swetra, odsłonił ramiona godne wikinga i pokazał mi wielki tatuaż przedstawiający herb jego rodzinnej gminy. Od razu go poznałam – pochodziliśmy z tego samego regionu. Po jednym dżinie z tonikiem, dwóch aperitifach i jakichś pięciu szotach, wiedziałam, że pracował w jednej z najsłynniejszych kuchni w mieście, nigdy nie widział Gry o tron (mimo uderzającego podobieństwa do jednego z najbardziej męskich bohaterów serialu), a co najważniejsze, chciał się ze mną jeszcze kiedyś spotkać.

Reklama

Ich życie kręciło się wokół półtoralitrowych butelek wyśmienitych win, drogich wędlin i nieustannych żartów o penisach

Właśnie w ten sposób wpadłam w towarzystwo składające się z wielu generacji mężczyzn, z których wszyscy mieli zarumienione policzki, południowy akcent i woleli nazywać mnie „laską", zamiast zapamiętać moje imię. Ich życie kręciło się wokół półtoralitrowych butelek wyśmienitych win, drogich wędlin i nieustannych żartów o penisach. Członkowie jury prestiżowych konkursów kulinarnych, najbardziej poważani kucharze w mieście, ich obiecujący uczniowie… Na własne oczy widziałam, jak mistrzowie francuskiej kuchni użynali się w sztok, pili piwo z kasków motocyklowych i wykręcali numery w stylu Jackass, które można uznać za dobry pomysł tylko wtedy, gdy w czyimś krwiobiegu krąży więcej wina niż krwi. Byłam oszołomiona: znalazłam się 1000 kilometrów od domu i w jakiś przedziwny sposób wylądowałam w niekończącym się piekle ciągłych imprez.

Przez cztery miesiące moje wieczory przypominały to, co można było zobaczyć w Wielkim żarciu, włącznie z igraniem ze śmiercią – brakowało tylko dziwek. Faceci codziennie zachowywali się tak samo: pili, jedli, znowu pili, zygzakiem przenosili się w inne miejsce, zamawiali wszystkie tapasy w jakiejś eleganckiej knajpie, pożerali je w osiem minut, szli przywitać się z kucharzami w innej restauracji, znowu jedli, wychodzili z ogolonymi brwiami, zamawiali kolejne 1,5 litra wina, wchodzili na bar w innym bistro i walili się pięściami po klacie. Pojawialiśmy się bez zapowiedzi w najtłoczniejszych knajpach w mieście, dostawaliśmy miejsce przy najlepszych stolikach i nawet nie czytaliśmy karty dań. Szef kuchni witał moich nowych znajomych uderzając ich kuchenną szmatką, po czym wysyłał do naszego stolika dziesiątki wykwintnych potraw, których nawet nie było w menu.

Reklama

To smutne, ale tak naprawdę nigdy nie wymieniłam z moich kucharzem więcej niż cztery zdania pod rząd. Szybko zdałam sobie sprawę z tego, że potrafił się komunikować jedynie poprzez jedzenie

Niestety tej orgii smaków towarzyszyła kompletna intelektualna próżnia. Rozmowy czasem zahaczały o tematy polityczne (głównie w stylu nacjonalistycznego Frontu Narodowego), ale przede wszystkim koncentrowały się na świecie jedzenia. W ciągu czterech miesięcy tego związku usłyszałam każdą soczystą plotkę, w tym jedną o pewnym magnacie naftowym, który zarezerwował dwa piętra paryskiego pałacu i zatrudnił osobistego szefa kuchni na czas swojego pobytu. Był niezwykłym paranoikiem i podobno korzystał jedynie z produktów z Zjednoczonych Emiratów Arabskich – przy czym żywił się głównie sosem bolońskim Panzani (czyli francuskiej firmy), tyle że etykietki miały arabskie napisy. Pewnego razu klient poprosił, aby kuchnia pozostała otwarta aż do jego powrotu. Jako że nigdy nie wrócił, magnat dał pracownikom, którzy zarwali noc, napiwek porównywalny z ich miesięczną pensją.

Za każdym razem kończyliśmy w ich ulubionym klubie „trzy piętra – trzech DJ-ów", gdzie w rozkrzyczanej grupie śpiewali stare, francuskie piosenki i pili Jägerbomby, dopóki wszyscy nie stracili przytomności.


Tylko ciekawe historie. Polub fanpage VICE Polska i bądź z nami na bieżąco


To smutne, ale tak naprawdę nigdy nie wymieniłam z moich kucharzem więcej niż cztery zdania pod rząd. Szybko zdałam sobie sprawę z tego, że potrafił się komunikować jedynie poprzez jedzenie. Dodawanie trufli wielkości piłki tenisowej do mojej jajecznicy, karmienie mnie foie gras tak długo, aż z przejedzenia same zamykały mi się oczy – w ten sposób mówił, że mnie lubi. Nasz związek przypominał dobrze zorganizowane bachanalia, które odwoływał, gdy miał zbyt potężnego kaca.

Reklama

Pewnej nocy zobaczyłam, jak wytoczył się na ulicę i rozbił kaskiem przednią szybę samochodu, który na niego zatrąbił. Wtedy zrozumiałam, że już czas wracać do domu. W naszą fantazję w końcu wdarła się szara rzeczywistość – świat samotności, gdzie wybitni szefowie kuchni harują jak w woły w eleganckich przybytkach po 12 godzin dziennie, sześć razy w tygodniu. Poświęcają swoje wątroby i dobre maniery, aby dostarczyć ludziom dania, których delikatne smaki stoją w ostrym kontraście z ich okropnym samopoczuciem.

Nie mogłabym być im za to bardziej wdzięczna.


Więcej na VICE: