“Proxy” jest logicznym następstwem “Sentiments”. Na poprzedniej, skądinąd znakomitej płycie Julia Marcell spoglądała z nostalgią wstecz, wracała do lat młodzieńczych, rozliczała się z przeszłością. Teraz przyszedł czas na sprawy bieżące, na skomentowanie tego, co za szybą – okna, telewizora, monitora. Jak wyszło?
Zanim odpowiem, muszę wyznać, że do twórczości bohaterki tej recenzji mam stosunek szczególny. Nie że nabożny – raczej na podobnej zasadzie, jak do przywoływanego na wejściu “Proxy” Tarantino czy innych osobnych zjawisk w kulturze, z naciskiem na “osobnych”. Julia od debiutanckiej epki “Storm” imponuje mi talentem, konsekwencją, rzadko spotykaną na polskiej scenie wyrazistością. Od początku podoba mi się ta jej idea “classical punk”, objawiająca się graniem melodyjnego popu, aranżowanego na fortepian lub kwartet smyczkowy, ale z punkową zadziornością. Lubię jej poczucie humoru, wycieczki do popkultury, sięganie po zakurzone instrumenty pokroju melotronu, ten nieco kokieteryjny, lecz w istocie niewymuszony image dziewczyny-nerda, co to i na koncert chopinowski pójdzie, i na konsoli pogra. Cenię to, że zaszyła się “z dala od zgiełku”, z dala od ścianek z logotypami i tańców z gwiazdami. Czasem wpadnie pokazać się na jakimś festiwalu lub odebrać Paszport Polityki, ale zasadniczo siedzi w Berlinie i robi swoje. Od dekady już śpiewa po angielsku o rzeczach mniej lub bardziej intymnych – i jest w tym autentyczna.
Videos by VICE
Śpiewa/śpiewała, bo oto nadchodzi dzień próby – Julia pierwszy raz wypuszcza krążek z tekstami w całości po polsku. “W całości” zresztą nie do końca oddaje skalę wolty, bowiem do tej pory jedynym polskojęzycznym utworem w oficjalnej dyskografii olsztynianki pozostawała “Cincina” z “Sentiments”. Błyskotliwa folkowa petarda, ale co innego pojedynczy kawałek, co innego cały koncept-album – nawet dla uznanej artystki na poziomie europejskim.
Pierwszy singiel z “Proxy”, ironiczny “tinderowy love song” o “drogim Andrew z portalu randkowego”, bardzo “marcellowy” w formie, spuszcza ciśnienie z balona niepewności. “Tarantino” potwierdza: będzie dobrze. Trudno, by było inaczej, gdy ktoś ma w zanadrzu takie wersy, jak “Kiedy byłam małą dziewczynką, modliłam się o urodę / Dzisiaj jestem już pewna – wolę być ładna niż mądra / Na co komu ta mądrość? Tylko się człowiek stresuje / Głupotę ci każdy wybaczy, brzydoty nie daruje”.
Po odsłuchu całości mogę stwierdzić z pełnym przekonaniem: jest więcej niż dobrze. Płyta – brzmieniowo utrzymana w klimatach po trosze “Sentiments”, po trosze “June”, a więc najciekawszych dokonań wokalistki – przynosi jedne z najlepszych tekstów w języku ojczystym, jakie słyszałem w polskim popie w ostatnich latach. W zasadzie trudno o punkt odniesienia. Mniej pretensjonalna, subtelniejsza Maria Peszek, taka bardziej w opcji “Teoria Wielkiego Podrywu” niż “festiwal piosenki aktorskiej”? Naciągane – tym bardziej, że Julia nie daje się zamknąć w stereotypie, łącząc lekką egzaltację wielkomiejskiej hipsterki z wdziękiem kumpeli z sąsiedztwa i zmysłowością aktorek Godarda. Łącząc konkret z abstrakcją, wrażliwość z intelektualnym dystansem.
“Proxy” idealnie oddaje stan ducha pokolenia, które ucieka w popkulturę od polityki, ucieka w cyberprzestrzeń od realnych problemów, cały czas nic tylko ucieka – od szufladek, od odpowiedzialności, od komunizmu, od konsumpcjonizmu, od drugiego człowieka, od siebie samego. Odnoszę zuchwale egocentryczne wrażenie, że Julia mówi do mnie, o mnie i za mnie. Też przecież czasem czuję, że moje “życie to pasek ładowania”, “Tetris, nie Super Mario”. Też niekiedy “kręci mnie kapitalizm, podnieca wyzysk i nadmiar”, “chodzę po Tesco i myślę o seksie”. Czy tam po Biedrze, nieważne. Też niewiele mam wokół osób, które “wiedzą o mnie więcej niż Google”. Też bywa, że najlepiej koresponduje mi się z botem z Amazona. I choć nie lubię generalizować, to jednak muzyka, sztuka w ogóle, jest właśnie od obracania indywidualnego doświadczenia w metaforę, od wpisywania go w szerszy kontekst – i fakt, że Julia robi tutaj za rzeczniczkę całego pokolenia swoich rówieśników, dzisiejszych trzydziestoparolatków, wcale nie pozbawia płyty wymiaru osobistego.
“Tam w YouTube’a głębinach gdzieś zapisane być musi, jak zatrzymać czas”, intonuje w pewnym momencie Julia jedną z tych swoich specyficznie urokliwych, postmodernistycznie melancholijnych fraz, które trzeba usłyszeć, by docenić, suchy fragment wyrwany z kontekstu nie odda sprawiedliwości. Czy w tychże czeluściach zapisano także przepis na tak fantastyczną muzykę? Nie mam pojęcia – żeby już jednak nie przesadzić w zachwytach, nie zaszkodzić Julii nadmiernym generowaniem hype’u, muszę dodać, że choć osobiście nie mogę oprzeć się pokusie czytania “Proxy” w kluczu socjologicznym, to proszę pamiętać, że koniec końców ten krążek to przede wszystkim zestaw kilku zgrabnych piosenek o miłości i innych “nieszczęściach”. Tak po prostu. Zwyczajnie. Osiem ładnych piosenek. I właśnie ten brak zadęcia jest tu najfajniejszy.
More
From VICE
-

Photo Credit: Face Lab/Liverpool John Moores University -

DEA/M.CERRI/Contributor/Getty Images -

Aleksandr Zubkov/Getty Images -

Picture Alliance/Contributor/Getty Images