Barry Ashworth i jego Dubowi Rewolwerowcy zapraszają miłośników jamajskich brzmień na szaloną imprezę w rytmie reggae, ragga, ska, dancehallu, jungle i… punka. Jeśli lubicie takie klimaty, to ósma płyta angielskiego combo sprawi wam co najmniej tyle frajdy, co niedawne, równie znakomite krążki Dreadzone, Gentelman’s Dub Club czy – zwłaszcza – Thievery Corporation.
Ostatnie lata to fantastyczny czas dla muzycznej “jamajszczyzny” – rytmów, które co prawda zawsze były w niszy, ale nigdy nie były tak mało istotne dla rozwoju muzyki, jak po 2000 roku. Ale jakieś trzy, cztery lata temu coś jakby się zmieniło. Na rdzennej jamajskiej scenie (modern) roots pojawili się nowi, znakomici gracze – tacy, jak m.in. Chronixx, Jesse Royal, Kabaka Pyramid i Protoje. Równocześnie organizatorzy festiwali, również w naszym kraju, zaczęli nagle zauważać funkcjonujących już od dawna, ale wyrastających nieco poza gatunek wykonawców w rodzaju Fat Freddy’s Drop, The Black Seeds, Groundation, Katchafire czy wspomniany Gentelman’s Dub Club i – absolutne muzyczne objawienie, ale niestety z tragedią w tle, czyli The Frightnrs. Tak, jakby nagle reggae i jemu pochodne gatunki nagle wskoczyły na wyższą, muzyczną półkę.
Videos by VICE
Ale mniejsza o powody tej mody. Dzięki niej mamy dziś bowiem dobry – ba! najlepszy czas dla karaibskich, tanecznych brzmień! I cieszy mnie to, że również na Wyspach nastąpiło niezwykłe ożywienie reggae’owo-dubowej sceny. Ten renesans jamajskich dźwięków zaowocował nowymi, wspaniałymi albumami i koncertami tamtejszych “weteranów”, czyli Dreadzone i Dub Pistols.
Właśnie. Wydawało się, że gdzieś po albumie “Worshipping The Dollar” z 2012 roku nastąpił jakiś marazm, wypalenie w tym wieloosobowym projekcie. Nie wiem jak inni słuchacze, ale ja słuchałem tego albumu jak zgranej melodii – nie było tam ani dymu, ani ognia. Aż wreszcie stała się rzecz niezwykła, wręcz niewytłumaczalna. Barry Ashworth i jego szalona ferajna wrócili do gry następnym, rewelacyjnym krążkiem “Return Of The Pistoleros”. Odżyli. I rozkochali mnie w swojej muzyce na nowo.
A przecież grali to już wcześniej. Pamiętam ich oszałamiający debiut “Point Blank” z 1998 roku. Ich styl, a także to, co grały m.in. formacje Lionrock czy Moneky Mafia nazywano big beatem. Czuć było w tym szczyptę reggae, ale bez przesady – to wciąż było białe granie. “Masywna”, taneczna elektronika. Z czasem w muzyce kapeli z Londynu zaczęło pojawiać się jednak coraz więcej reggae i dubu. A kolejne płyty zaczęły przypominać muzyczne radiostacje z Karaibów, grające nie tylko jamajskie rytmy, ale również reggaeton czy socę. Czyli jak robili “od zawsze” mistrzowie w tej stylistyce, czyli Thievery Corporation.
Podobnie skonstruowana jest “Crazy Diamonds”, do nagrania której sześciu dżentelmenów w stylowych garniturach zaprosiło takich artystów jak Beenie Man, Cutty Ranks, Earl Sixteen, Too Many T’s, MCs Navigator, Ragga Twins i współpracującą z nimi już od wielu lat Lindy Layton. Konkretnych, “najlepszych” nagrań chyba nie ma sensu wymieniać, bo to raczej spójny, konceptualny album nastawiony na zabawę. Bardzo równy, bez mielizn, a wręcz odwrotnie – w porywający sposób pozytywny i przebojowy.
Muszę jednak wspomnieć, że obok przeróbek klasyków i sampli z repertuaru The Specials, Horace’a Andy’ego, Madness i Gregory’ego Isaacsa sporo tu… odkurzonej muzyki jungle, zwłaszcza w “Boom” czy “Mad On The Road”. Tego słucha się tak fajnie, że… buzia robi banana, a nóżka chodzi, aż miło! A wszystko to razem sprawia, że album, którym Dub Pistols świętują 20-lecie działalności, nie wychodzi od tygodnia z mojego odtwarzacza. I jeszcze długo tam zostanie…
Obserwujcie Noisey na Facebooku, Twitterze i Instagramie.