Nieuchronny wzlot i oświecenie Saula Williamsa

Nieuchronny wzlot i oświecenie Saula Williamsa

Ilustracje Stefani Akner

W obecności Saula Williamsa dochodzi do dziwnych zawirowań czasoprzestrzeni, wszystko zdaje się spowalniać. Na wywiad stawia się przyodziany w coś w rodzaju peleryny, jego nadgarstki zdobią liczne opaski i bransolety. Wygląda jak współczesny mistyk, przepełniony jakąś niewidzialną energią. Śledząc jego dokonania, łatwo dostrzec, że obleka swoje idee w najróżniejsze formy. Jego muzyka to ciągłe lawirowanie między tradycyjnym, klasycznym hip-hopem a ultranowoczesną, dopieszczoną produkcją. Jako aktor przyjmuje na siebie zróżnicowane role i pojawia się w tak odmiennych filmach jak “K-Pax” czy “Slam”, mogliśmy go również oglądać na deskach Brodwayu, w cieszącym się niezbyt wielką popularnością “Holler If You Hear Me”.

Videos by VICE

Sednem jego twórczości jest jednak poezja, przyrodzone piękno języka i moc, jaką można zawrzeć – mniej lub bardziej świadomie – w słowach. Tytuł najnowszej płyty Williamsa “MarytrLoserKing”, to cytat z pewnego Francuza, który zmagał się z imieniem Martina Luthera Kinga, idealny przykład dziwnych zjawisk zachodzących pomiędzy językami. Spacerując i rozmawiając z Saulem można odnieść wrażenie, że nadaje do nas z jakiegoś innego wymiaru, zsyłając kolejne idee i wizje. Dzięki temu udaje mu się tworzyć tak wyjątkowe albumy jak “The Inevitable Rise and Liberation of Niggy Tardust”, którego industrialne brzmienie stało się inspiracją dla takich grup jak Death Grips.

“MartyrLoserKing” to przejmujący album, który dotyka współczesnych globalnych problemów. Saul nawołuje do hakowania wszystkich systemów, by wywołać zmiany, zagorzale sprzeciwia się działaniom opłacanej z naszych podatków policji i rozpacza nad tym, że oddaliśmy korporacjom narzędzia technologiczne, które mogły posłużyć zmianom. Otwiera nad nami parasol chroniący przed niesprawiedliwością, wzbudza nadzieję i siłę do przeciwstawienia się złu. Ta płyta to prawdziwe zjednoczenie ludzi i gatunków muzycznych, pozornie niezwykle od siebie odległych.

Noisey: W szkole średniej byłem ostro wkręcony w gotyckie klimaty. Usłyszałem, że Trent Reznor produkuje jakiś hip-hopowy album, okazało się, że to twoja trzecia płyta “The Inevitable Rise and Liberation of Niggy Tardust”. Sprawdziłem twój wcześniejszy album i przy czwartym kawałku “Act 3 Scene 2”, zwłaszcza przy trzecim wersie poczułem, że się zaraz rozpłaczę. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, że jestem częścią czegoś większego, że pomimo swojego młodego wieku mam jakiś wpływ na sytuację polityczną i że ona też na mnie wpływa. Chciałbym ci za to podziękować.
Saul Williams: Dobra historia. Myślę, że sporo moich nagrań tak działa. Sam jestem zagorzałym słuchaczem. Najważniejsze epifanie, czy to polityczne, czy życiowe, przeżywałem właśnie dzięki muzyce. Pamiętając jak sam się cieszyłem, gdy lubiany przeze mnie artysta wypuszczał jakąś nową muzykę, na tej płycie zwracam się bezpośrednio do słuchacza, który siedzi przy głośnikach. Pierwsze słuchanie jakiegoś albumu, analizowanie tekstów to cudowne doświadczenie, dla niego właśnie tworzy się muzykę, więc cieszę się, że mój kawałek na ciebie tak zadziałał.

Pamiętasz co cię zainspirowało do tworzenia muzyki?
Kilka rzeczy. Pamiętam jak w szkole średniej usłyszałem “Welcome To The Terrordome” Public Enemy. Impreza w kanciapie szkolnego zespołu, odpalamy ten kawałek do oporu, wszyscy tańczą, w końcu słychać wers “Z ręki czarnucha ginie Huey Newton”. Wchodzi gitara, zmienia się rytm, a ja się prawie rozpłakałem, patrząc na tańczących ludzi. “Niech skaczą i tańczą w imię rewolucji” mówi Chuck D. Wtedy zrozumiałem, że to działa, że Public Enemy ma rację.

Podobną akcję miałem z “They Reminscence Over You” Pete’a Rocka i CL Smootha. Jechałem z kumplami do jakiegoś klubu. Przejeżdżaliśmy właśnie przez most Waszyngtona w Nowym Jorku. Siedziałem z tyłu i gapiłem się przez okno słuchając słów tego kawałka i byłem totalnie zachwycony i wzruszony. Muzyka tak właśnie na mnie działa, zwłaszcza hip-hop, z którym się czuję blisko związany od samego początku. Kiedy widzę jak ten gatunek się rozwija, zdobywa swoje pierwsze Grammy albo inne nagrody, to odbieram to bardzo osobiście, jakby to było moje dziecko.

No tak, urodziłeś się blisko Nowego Jorku.
Tak, jakieś sześćdziesiąt mil na północ od miasta. W Newbourgh nadal odbieraliśmy nowojorskie radiostacje. To dziwne miasteczko nad Zatoką Hudsona. Mieszka tam ledwie trzydzieści tysięcy ludzi, za to wskaźniki przestępstw, zabójstwo i handlu narkotykami są najwyższe w całym stanie Nowy Jork. I to od czterdziestu lat, bez przerwy. Dorastając w tym miejscu byłem przekonany, że przemoc to coś normalnego, że tak to wygląda w całej Ameryce. Później zacząłem dojeżdżać do Nowego Jorku. Miałem jakieś dwanaście lat i każdej soboty wsiadałem w kolejkę lub autobus, żeby dojechać na zajęcia aktorskie w West Village. Odwiedzałem miasto regularnie aż do ukończenia szkoły średniej, korzystając, podobnie jak większość mieszkańców Newbourgh z komunikacji zbiorowej.

Rodzice nakłaniali cię do aktorstwa, czy to była twoja decyzja?
Sam chciałem, a oni mnie wspierali. W trzeciej klasie podstawówki, jak miałem jakieś osiem lat zagrałem Marka Antoniusza w “Juliuszu Cezarze” i natychmiast to pokochałem. Wszystko mi się podobało. Miałem na sobie spódniczkę mojej siostry, srebrne buty a w ręce miecz oklejony folią aluminiową. Mówiłem z pamięci wszystkie najważniejsze kwestie. Po powrocie do domu oznajmiłem rodzicom, że chcę zostać aktorem jak dorosnę. Tata powiedział, że mnie wesprze o ile najpierw skończę prawo. Mama za to zaproponowała, żebym napisał wypracowanie o Paulu Robesonie.

To właśnie dzięki przykładowi Robesona uświadomiłem sobie, że nie interesuje mnie prawo i już w już na studiach postanowiłem się całkowicie poświęcić aktorstwu. Studiowałem aktorstwo w nowojorskim Tisch, zacząłem też pisać poezję. W latach dziewięćdziesiątych rodziła się podziemna scena hip-hopowa, pojawiły się też slamy. Razem z nimi pojawiło się sporo nowych możliwości. Za dnia mogłem grać, a wieczorami łapać gdzieś za majka. Zanim wszedłem w slamy nawijałem wszędzie tam, gdzie dawali dostęp do mikrofonu. Mnóstwo kocurów tak zaczynało. Yasiin Bey, Talib Kweli, Erykah Badu to wszystko ludzie, których poznałem najpierw dzięki imprezom poetyckim. W tamtych czasach nowojorskie lokale często robiły imprezy typu “open mic”, więc ludzie nie tylko czytali swoje wiersze, ale też rapowali, śpiewali, tańczyli i grali na instrumentach. To tam właśnie znalazłem swój prawdziwy głos, własne słowa, nie powtarzałem cudzych kwestii.

Nie czujesz się dziwnie wracając na Brooklyn? Wiele się tu przecież zmieniło.
Nie, nie ma w tym niczego dziwnego. Z Brooklynem łączy mnie specjalna więź. Moi rodzice się tu urodzili i wychowali. Tata jest z Brownsville, mama ze wschodniej części miasta. Dziadek przez całe moje życie nie ruszył się z Williamsburga. Znam to miejsce od dawna. Te zmiany… wiesz, żartujemy czasem, że tutaj wszystko dzieje się cyklicznie. Dziwi mnie tylko, że ludzie zrobili się mniej radykalni niż za czasów Giulianiego czy Bloomberga. Tak jakby większość z nich tak naprawdę nie pochodziła z Nowego Jorku. Taki napływ nowych ludzi jest zupełnie normalny, ale nowojorczycy mają pewne charakterystyczne cechy, a radykalizm jest jedną z nich. Wystarczy przypomnieć przecież sprawę Erica Garnera czy ruch Occupy.

Chciałbym, żeby ludzie przybywający do tego miasta, przejmowali od niego trochę energii, zamiast przywozić tu energię Iowy. Nie do końca potrafię to wyjaśnić, ale kiedyś nowojorczycy nie sterczeli na chodnikach, czekając na zmianę świateł, tylko ruszali, gdy stawały samochody.

To gdzie zniknęła ta radykalność?
Myślę, że zaszkodził nam nadmiar popkultury. Przeczuwałem to już w epoce pierwszych reality shows, nie mogłem uwierzyć, że ktoś chce oglądać takie zjebane gówno. Kultura, rozrywka, kreatywność, wszystko zostało rozwodnione, widać to po tych wszystkich programach typu “Idol” i innych pomysłach z cyklu “chcę zostać gwiazdą!”. To jest to gówno o którym mówił Warhol, apogeum epoki, w której każdy chce swojego kwadransa sławy. Nie mówię, że wszystkie te gwiazdy są beznadziejne i nie zasługują na uznanie, stwierdzam tylko, że cała nasza rozrywka ogranicza się do eskapizmu i kultu celebrytów. A przecież przemysł rozrywkowy, muzyka, literatura może o wiele więcej. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych puszczano “Rób, co należy” Spike’a Lee, w kinach wybuchały zamieszki. Jak się zastanowić, to publika szalała też na koncertach Wagnera. Muzyka ma moc i smuci mnie, gdy ludzie tego nie wykorzystują. To tak samo smutne jak artysta nagrywający coraz to nowe kawałki dla kasy, nie rozwijający swojej muzyki. Muzyka to świętość i potęga, tak samo jak film, czy cała sztuka.

Wydaje mi się, że w amerykańskim społeczeństwie coraz trudniej się zbuntować, zostać punkiem. Widać to też po Nowym Jorku. Daliśmy sobie narzucić uniformy, przestaliśmy kwestionować to, co się do nas mówi, łykamy każde gówno. Trzeba nam więcej punków, anarchistów, potrzebujemy tej energii z czasu Occupy. W takich miejscach jak Williamsburg ludzie częściej powinni się wkurwiać. A widzę głównie obojętność i obnoszenie się ze swoimi przywilejami. Amerykanie generalnie potrzebują większego zaangażowania w sprawy innych Amerykanów. A nowi przybysze powinni poznać to miasto, dowiedzieć się kim byli Manhattańscy Indianie, zrozumieć, co oznacza mieszkanie w tym miejscu.

Pamiętam takie opowiadanie George’a Saundersa “Brad Carrigan, Amerykanin”, gdzie jest taki fragment, w którym bohaterowie trafią do reality show i dla kawału muszą zjeść własną matkę. Cała historia jest o tym, jak tego typu programy zachęcają do bycia okropnym. A radykalizm wymaga pewnej wrażliwości i odwagi, wyzbycia się złośliwości i obojętności.
Zgadza się. Powinniśmy częściej kibicować przegranym. Przypomnij sobie tylko te zabawne kawałki pomiędzy Meek Millem i Drakem… dobra, może nie dla wszystkich zabawne. Ale dziś mnóstwo ludzi kibicuje zwycięzcom… w całej tej pogoni za sławą jest coś płytkiego i okrutnego. Dobrze to widać w mediach społecznościowych. Ciągle natrafiamy na ludzi, którzy wysilają się na humor lub okrucieństwo dla poklasku. Widzimy to na każdym kroku. Musimy się od nowa nauczyć, jak znaleźć ciszę, co jest trudne, bo mamy ciągły dostęp do innych ludzi, więc wielu z nas wypowiada się częściej niż zwykle. Odzywamy się, zamiast milczeć. Ale i tak nie jesteśmy słyszani. Nie wiem jaki to będzie miało wpływ na kulturę, ale jakiś na pewno. Nie tęsknię do tego co było, wydaje mi się tylko, że do tego wszystkiego jeszcze nie dojrzeliśmy, wielu rzeczy nie jesteśmy świadomi. Spójrzmy chociaż na białych ludzi, żyjących w ubóstwie i głosujących na Trumpa, który nimi pogardza. Zaślepia ich gniew i grupowe myślenie, nie są w stanie wybrać z korzyścią dla siebie. Łączy ich pierwotne przekonanie, że trzeba walczyć o swoje, o prawa swojej grupy, nawet jeśli przynosi to ze sobą nacjonalizm i drapieżność wobec innych grup.

Przyglądając się zmianom w takich miejscach jak tu, trzeba myśleć globalnie. Nie możemy być wobec tego obojętni. Z drugiej strony – o ile istnieje jakaś druga strona – potrzebne są nam nowe doświadczenia, odkrycia, nawet wbrew własnym wątpliwościom. Żyjemy w interesującym czasie i miejscu, ponieważ ewoluujemy wraz z nowymi technologiami, które ciągle obmyślamy. Tak właśnie powinno być, tak jest z muzyką i sztuką. Jeśli twoja sztuka, albo muzyka zawiera ważne idee, to pobudza ludzi do myślenia w nowy sposób. Sam czasem się uskarżam na muzykę, która tylko komentuje współczesność, nie proponując postępowych rozwiązań. “MartyrLoserKing” to właśnie taka płyta która ma podsuwać idee, jest zaproszeniem do rozmowy, oprawionym w rytmy i brzmienia.

Czym dla ciebie jest męczeństwo?
Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie pomysł, że męczennicy to rewers 1% najbogatszych i najbardziej uprzywilejowanych ludzi na Ziemi. Męczennikiem jest dla mnie ten, kto oddaje życie dla dobra ludzkości. Nie musi przy tym wcale umierać. To są ludzie tacy jak Mandela, jak Matka Teresa, jak nauczycielka z przedszkola, pracujący na rzecz polepszenia życia całej ludzkości. Męczennikiem jest też Chelsea Manning, która zdecydowała się upublicznić te dokumenty wiedząc, że skończy w więzieniu i że mogą ją zabić. Nie liczyła na to, że się wymknie. Podobnie jak Edward Snowden. Z drugiej strony mamy przemilczanych męczenników, takich jak Aaron Swartz, który popełnił samobójstwo, gdy oskarżono go o ściągnięcie kilku książek. Nie spodziewał się zapewne, że zostanie symbolem. Na tym dla mnie właśnie polega męczeństwo. Czy będzie to Michael Brown czy Tamir Rice.

Mieliśmy już tysiące męczenników. Doszło jednak do przechwycenia tego słowa, powiązania męczeństwa z aktami przemocy. Media łączą męczenników z “terroryzmem”. Gwałcą to słowo, jak ISIS zgwałciło staroegipską boginię Isis, czy Starbucks boginię Jemaję. Wiesz, wykorzystując tę “syrenkę”. Ale przynajmniej kawa mi u nich smakuje.

Jedna rzecz, na która od początku zwróciłem uwagę, słuchając twoich kawałków, to nacisk, jaki kładziesz na ochronę kultury i człowieczeństwa. Nawet kilka lat temu, gdy usłyszałem “Burundi z “The Breakfast Club”, jedyne o czym potrafiłem myśleć, to tragiczny los płomienia świecy, który daje nam światło ale szybko gaśnie. Czym dla ciebie jest ochrona kultury i człowieczeństwa?
Właściwie zbyt wiele się nad tym nie zastanawiam. Wierze w równowagę. Mnóstwo pracuję, często występuję i przemawiam. Uwielbiam zmiany, gram z orkiestrą, albo recytuję wiersze, albo występuję gdzieś z zespołem. Ale musze pamiętać też, że jestem mężem i ojcem. Że trzeba równoważyć pracę z przyjemnością, że warto się czasem znaleźć na widowni, zamienić w słuchacza. Trzeba mieć czas na odpoczynek. Taka równowaga pomaga zachować człowieczeństwo, ale należy też pamiętać, by nie zamykać się w strefach komfortu, nie utknąć w sytuacji, że coraz mniej czytasz, mniej oglądasz, przestajesz krytykować. Byłem ogromnie szczęśliwy, gdy przeprowadziłem się do Paryża. Nie tylko z powodu tych wszystkich romantycznych skojarzeń z miastem, ale dlatego, że musiałem się zanurzyć w odmienną kulturę, inne pojmowanie czasu. Nauczyłem się innego języka, nowych form komunikacji, oswoiłem się z weekendami, kiedy wszystko jest zamknięte, a ludzie po prostu cieszą się wolnym dniem. Zacząłem jeść kolację o dziewiątej czy dziesiątej wieczorem. Spotykałem się z ludźmi, dowiadywałem się jak żyją. Na tym polega uczestnictwo w obcej kulturze. Zmusza cię do używania innych fragmentów mózgu, innych mięśni. Ciągle się zastanawiałem, jak brzmię dla Francuzów. Mogłem mówić to samo, co po angielsku, ale są różne sposoby, intonacje na wyrażenie tych samych rzeczy. Ważny jest język oraz to, jak go używamy. Przyglądając się niuansom innych kultur, stajemy się świadomi własnej kultury.

Śmierć cię w ogóle nie przeraża?
Nie. Raczej przemoc. Nie znoszę przemocy. I nie chodzi tylko o przemoc fizyczną. Nie cierpię tez przemocy werbalnej. I dlatego nie komentuję w internetach.