Ilustracja Gerry Weber
Według raportu koronera narządy wewnętrzne, stawy i mięśnie Prince’a Rogersa Nelsona przerwały swą erotyczną serenadę po 21 130 dniach na tej ziemi. Jego ciało spłonęło na stosie pogrzebowym a prochy rozsypano w nieznanym miejscu, barwiąc glebę odcieniami fioletu i sprawiając, że drzewa zaczęły wirować w idealnym rytmie. Wiatr strzegący tego skrawka ziemi czy też wody będzie zawsze świstał niebiańskim falsetem. To miejsce będzie dla funku niczym Lourdes dla objawienia maryjnego.
Videos by VICE
Prince nie wydawał się człowiekiem z krwi i kości, był raczej zjawiskiem niebiańskim, delirycznym, żarliwym, urzekającym satyrem w cekinach, co upamiętnił słynny komentarz: “Skradnie ci dziewczynę, potem jej ciuchy, a następnie cudzą dziewczynę w ciuchach twojej”. Jego głos i aparycja zdawały się być dziełem czarów. Jeśli Robert Johnson zawarł swój słynny pakt z diabłem na rozstaju dróg, to Prince, spotkawszy szatana, przekonałby go, by przystąpić do świadków Jehowy.
Krąży anegdota o nieznanej z nazwiska aktorce, która odrzuciła rolę w “Purpurowym deszczu”, gdyż początkowo miały się tam znaleźć sceny pornograficzne z rzeczami, których nie zrobiłaby ze swym chłopakiem przy zamkniętych drzwiach (rzecz jasna, nigdy nie słuchała płyty Prince’a). Spotkali się kilka razy, po czym powiedziała: “On naprawdę uważa, że jest spokrewniony z Bogiem”.
A nie myślelibyście tak samo, gdybyście nim byli? Grał na gitarze tak, jak Stephen Curry wykonuje rzuty za trzy punkty, mistrz kuchni Morimoto posługuje się nożem a Donald Trump łgarstwem. Nikt od czasów Jamesa Joyce’a nie był tak znakomicie sprośny. Sprawiał, że pożądanie zdawało się być gwałtowną miłością, a miłość – błyskawicą w kolorze fioletu. Jego głos obejmował oktawy, o których świat nie słyszał, i wyciskał łzy z gołębi i demonów. Jego grupa krwi? Malinowy beret. Był jedynym racjonalnym przejawem inteligentnego zamysłu, emanującym zwierzęcym magnetyzmem potrzebnym rodzajowi ludzkiemu do zachowania gatunku. Bez niego Stanom przyjdzie zmierzyć się z niebezpieczeństwem sekkusu shinai shokogun, jak Japończycy zwykli nazywać “syndrom wstrzemięźliwości płciowej”.
Nie sposób napisać o nim stosownego nekrologu, po części dlatego, że wydawał się nieziemski, trudno go zaklasyfikować. Czy ktoś kiedykolwiek wyglądał jak on? Był krzyżówką Little Richarda, Liberace i Bambi, a jednak w jakiś sposób stał się najseksowniejszym mutantem naszej planety. Najsensowniejszym wydaje się nazwanie go symbolem. Był hieroglifem w ludzkiej postaci. Inkarnacją androginicznego bóstwa hinduskiego, Ardhanariśwary, na czas jakiś podstępem uwięzionym na Ziemi, idealną syntezą męskich i żeńskich energii Wszechświata, źródłem stworzenia, intuicji i inwencji twórczej. Czy ktoś kiedykolwiek dał nam więcej, tak mało wyjawiając?
Nie wiem, jak mógł umrzeć. To jakby Słońce obróciło się w popiół, woda zamieniła w benzynę, a drzewa w stal. Strata Prince’a i Davida Bowie jest niczym okrutna klątwa – magia opuszcza ten świat, odchodzą nieliczni, którzy sprawiali, że warto żyć. Jeśli kiedykolwiek widzieliście go na żywo, wiecie, o czym mówię. Patrzyło się na aksamitną nieskończoność pełną diamentów, naszyjników z pereł i naleśników.
Legendarny skecz Dave’a Chappelle’a wpasował się idealnie, bo nawet najbardziej absurdalne historie o Prince’ie wydają się prawdopodobne. Jasne, po powrocie z klubu wygrał z nimi w kosza, ubrany niczym obleśny Ludwik XIV, po czym przygotował wyśmienite śniadanie na gorąco. Gdyby Charlie Murphy opowiedział historyjkę o tym, jak to Prince odbył podróż w czasie, by nauczyć fenickich kupców, w jaki sposób pozyskiwać purpurę tyryjską ze ślimaków morskich, też byśmy mu uwierzyli. Ot, nie wpadł na to.
/ / / / /
“I’m not a woman / I’m not a man / I am something that you’ll never understand.”
“Nie jestem kobietą/ Nie jestem mężczyzną/ Jestem czymś, czego nigdy nie zrozumiecie”.
Czasami zamieszanie prowadzi do stawiania kolejnych pytań, kiedy indziej – do przejęcia władzy. W wymanikiurowanych szponach Prince’a oznaczało posłuch. Jak najwięksi artyści, krył w sobie nieskończone bogactwa i wieloznaczność, która, przyciągając naszą uwagę, wciąż każe nam zgadywać.
W hip-hopie ustanowił archetyp, który był na przemian to naśladowany, to lekceważony, wielbiony i odrzucany. Porównywanie kogoś do Prince’a mogło być komplementem bądź obelgą. Stan zdrowia hip-hopu można by mierzyć tym, jak ochoczo artyści akceptowali wpływ Prince’a. Kiedy ten gatunek skłaniał się za bardzo w stronę gangsta, odrzucano jego dziedzictwo. Gdy stawał się bardziej otwarty, Prince był dlań starotestamentowym patriarchą w trykotach i fularze, radośnie łamiącym każde przykazanie w sobotnią noc, a w niedzielne poranki smętnie żałującym za grzechy.
Wymyślił swag i nazwał go “chorobą”. Tak bardzo zakorzenił się w funkowym DNA wczesnego electro hip-hopu Zachodniego Wybrzeża, że bez niego “1999” byłby zupełnie inny. Na legendarnych imprezach organizowanych przez Uncle Jamm’s Army z piramid kolumn Cerwin-Vega dobiegało “Head” i “Lady Cab Driver”. Gdyby w 1984 istniał Instagram, Egyptian Lover i Arabian Prince z N.W.A. jako pierwsi zaczęliby wtrącać “tato” w komentarzach do jego zdjęć. Po śmierci Prince’a, Ice Cube zamieścił zdjęcie jego i Vanity, pytając, czy ktoś zna jego dzieciństwo. Dre umieścił sampel “Let’s Go Crazy” w “Eazy-Duz-It”.
Jakiś czas temu dowiedziałem z wiarygodnego źródła, że DJ Quik kupił kiedyś zremasterowane CD Prince’a. Chciał ich posłuchać w drodze do klubu, lecz gdy tam jechał, podrasowane dźwięki wstrząsnęły nim, więc wrócił do studia i spędził tam wiele godzin, przywracając im dawny blask. Najwyraźniej wcześniej brzmiały idealnie. Nie wiem dokładnie, jak było, ale wierzę, że to prawda. Prince dużo znaczył dla Quicka. Znaczył aż zbyt wiele dla każdego, kto ma wyczucie rytmu, lubi funk i ma aktywne libido.
Zrobienie listy hiphopowych artystów, którzy korzystali z sampli Prince’a zajęłoby nam cały dzień: od Afriki Bambaataa po Bizzy Bone’a, Digital Underground i De La Soul, LL Cool J’a i Mac Malla, MC Lyte i Arrested Development. W “Wanna Be a Baller” Lil Troya usłyszymy posiekany kawałek “Little Red Corvette”. Nicki Minaj przywłaszczyła sobie “Darling Nikki”. A Cam’ron, który jako jedyny dorównywał Prince’owi androginią, złożył mu hołd, rymując “purple rain” z “purple pain” w “Diamonds & Pearls”.
O muzyce z pasją i bez nudy – polub fanpage Noisey Polska i bądź z nami na bieżąco!
Kanye dał mu pstryczka w “Big Brother”, a w “Stronger” zrymował niechlubnie “Apollonię” z “Isotoners”. Wspomniany “big brother”, Jay Z, wstawił “If I Was Your Girlfriend” do “03 Bonnie & Clyde”. Podwędził też Prince’owi tytuł “The Black Album”. Później ta dwójka zbliżyła się do siebie, ponoć rozważali nakręcenie dokumentu.
2Pac stwierdził kiedyś, że chciałby trzymać się z Prince’em, bo obaj “podobnie kochają kobiety”. Takoż i umieścił sampel z “Do Me, Baby” w “To Live & Die in L.A.”. Pamiętamy MC Hammera za jego spodnie Zubaz, bankructwo i ‘U Can’t Touch This”, tymczasem to singiel “Pray” z loopem z “When Doves Cry” królował na listach przebojów i zdobył drugie miejsce na Billboard Hot 100. W ten sposób, choć nie bezpośrednio, Prince odniósł ostateczne zwycięstwo nad swoim rywalem Rickiem Jamesem.
Awangardowa swoboda Prince’a i jego gotowość do ignorowania konwencji zbliżyła go do raperów z Bay Area. E-40 cytował “Why You Treat Me So Bad” w remiksie “I Got 5 On It”. Po śmierci Prince’a napisał na Twitterze, że straciliśmy “geniusza muzycznego”. Bez Prince’a – zbira w wąskich spodniach – świat nie zrozumiałby Lila B. The Based God umieścił sample z “I Will Die 4 U” w “Fed Time” i opowiedział kiedyś w Sucka Free MTV o planach współpracy z Prince’em (przypuszczalnie nad mikstejpem “Purple Flame”).
Choć znany ze swych kontrowersyjnych poglądów na temat gatunku, który pomagał kształtować, już w 1982 bawił się w rapowanie – na stronie B “Irresistible Bitch”. Pod koniec lat 80. zaczął traktować rap jako niejakie zagrożenie, czego dowodem jest “Dead On It” z “The Black Album”, gdzie Tony M biadolił:
Riding in my Thunderbird on the freeway
I turned on my radio to hear some music play
I got a silly rapper talking silly shit instead
And the only good rapper is one that’s dead on it
See the rapper’s problem usually stem from being tone deaf
Pack the house then try to sing,
There won’t be no one left (ha ha) (on it)
Parking lot’s on fire, brothers peelin’ out of the town
They say in disgust, they singin’ their guts
Rappin’ done let us down (down, down)
You got to be dead, on in.
Jadąc moim thunderbirdem po autostradzie
Włączyłem radio, by posłuchać muzyki
Zamiast tego usłyszałem głupiego rapera gadającego bzdury
Dobry raper to ten, który o tym wie
Ich problem jest to, że zazwyczaj nie mają słuchu,
A próbują śpiewać
Nikt się tu nie ostanie (ha ha),
Parking płonie, bracia wyjeżdżają z miasta
Mówią z odrazą, wydzierają się,
Rap nas zawiódł,
Trzeba wam to wiedzieć.
Pogodził się z hip hopem w 1991, przy okazji “Diamonds and Pearls”. “Sexy MF”, “P Control” i “My Name Is Prince” łączą w sobie hip-hop, pop, funk i new jack swing. Zawsze lubił bawić się techniką i zachęcał do samplowania, rozważał nawet wydanie zestawu siedmiu CD z partiami instrumentalnymi, z których producenci mogliby korzystać, nie płacąc tantiem wytwórni Warner Bros. Jak śpiewał w “I Wish U Heaven” z 1988: “Weź ten kawałek, nie mam nic przeciwko/ Mam wiele innych, równie dobrych”.
Zwerbował Big Daddy Kane’a do zremiksowania “Bat Dance”, ale nigdy nie doczekaliśmy się oficjalnej wersji. Poprosił J-Swifta od The Pharcyde, żeby zremiksował “Letitgo”, jeden z najbardziej niedocenianych utworów z jego dyskografii. Niemniej jednak Paisley Park wydało tylko jeden album hiphopowy (zapomnianego T.C. Ellisa z Minneapolis).
Pod koniec zeszłego tysiąclecia Prince współpracował z Chuckiem D nad “Undisputed” i wydał “The Greatest Romance Ever Sold” z remiksem “Adam & Eve”, gdzie usłyszeliśmy Eve, pitbulla w spódnicy. Na osobnym maksi-singlu, którego producentem byli The Neptunes, pojawił się Q-Tip.
Gdy twórca “Darling Nikki” stał się bardziej religijny, brutalna metaforyka i język hip-hopu zaczęły go razić, lecz w jego muzyce wcale nie przestały pojawiać się nawiązania do tego gatunku. Przyjęcie przez niego wiary świadków Jehowy odbyło się pod wpływem jego współpracownika, byłego basisty Sly and the Family Stone, Larry’ego Grahama (skądinąd wuja Drake’a).
Miał się pojawić w “Complexion (A Zulu Love)” Kendricka Lamara, co jednak nigdy nie doszło do skutku, lecz jego wpływ wyraźnie czuje się w “untitled, unmastered”. “Wciąż rozmawialiśmy z Kendrickiem o nagraniu czegoś takiego jak Black Album, jak to kiedyś zrobił Prince”, powiedział jakiś czas temu Punch z TDE. W tegorocznym “Purple Reign” Future zamienił jezioro Minnetonkę w zbiornik z prometazyną. Najlepszy utwór z tego mikstejpa, powolny marsz żałobny “Perky’s Calling”, wydaje się teraz smutną zapowiedzią śmierci Prince’a.
Jakiś czas temu Young Thug zamieścił w sieci posta ze zdjęciem Prince’a z różą w butonierce rozpiętego żakietu. Jego komentarz brzmiał: “Odchodzę”. Bez Prince’a – od czego by zaczął?
Ten przedwczesny koniec spowodował powszechną żałobę w świecie rapu, zarówno wśród tych, po których można się było tego spodziewać (Questlove, Timbaland, Danny Brown), jak i nie (Soulja Boy, Freddie Gibbs, El-P). Nie ma wątpliwości, że każdy wokalista r&b na przestrzeni ostatnich 30 lat zawdzięcza coś temu zmarłem wirtuozowi funku. Ty Dolla powiedział: “To dzięki niemu tak właśnie gram na gitarze”, a Anderson .Paak skonstatował: “Nie sądzę, żebyście naprawdę go doceniali”.
Ale to wszystko nie ogranicza się do panegiryków w sieci i litanii sampli. Jeśli uznamy, że fundamentem hip-hopu jest dziki styl, to Prince uosabiał jego ducha lepiej niż wszyscy inni – dzięki odwadze, podejmowaniu twórczego ryzyka, ekstrawaganckim strojom i melodiom, których nie zapomną przyszłe pokolenia. Jeśli Lil Wayne i Andre 3000 są jednymi z najbardziej wpływowych artystów ostatniego półwiecza, to Prince jest ich antenatem, twórcą dziwnych odcieni, których Crayoli nigdy nie uda się pozyskać.
Co nie znaczy, że nie próbowano. “Love Below” Andre zdobyło nagrodę Grammy w kategorii najlepszego albumu, a było wszak imitacją Prince’a. Przełom w twórczości Lil Wayne’a nastąpił wtedy, gdy na nowo odkrył on tego artystę. Jak powiedział mi w 2014: “Chodziło o sposób, w jaki wymawia słowa i używa głosu. To były jego odkrycia”. “Nie bał się swego brzmienia, bo wiedział, że to, co i jak mówi, zawsze będzie brzmiało dobrze”.
Teraz nastąpił nagły kres tych poszukiwań, starannie poukładano jego stroje i wysłano do Instytutu Smithsona, a absurdalna nieodwracalność postaci rzeczy z każdą godziną staje się coraz bardziej realna. Prince zmienił się w popiół i nie ma nikogo, kto go zastąpi. Jeśli istnieje Bóg, to nas opuścił.
Jeff Weiss na zawsze będzie purpurowy. Znajdziecie go na Twitterze.
—