Pędzenie bimbru to moja pasja

Mam na imię Krzysiek. Przeżyłem już prawie sześćdziesiąt lat, ale wolę zdrobnienie swojego imienia niż poważnego „Krzysztofa”. Największą pasją mojego życia jest alkohol. Nie, bynajmniej nie jestem pijakiem, który od rana zbiera drobniaki i upija się do nieprzytomności pod monopolem. Mam żonę i dzieci, zwyczajną (nudną) pracę, mieszkam w całkiem ładnym mieszkaniu w kamienicy. Trunki po prostu towarzyszą mi od dzieciństwa. Mój ojciec, a wcześniej dziadek, zajmowali się pędzeniem bimbru i w naturalny sposób odziedziczyłem ich zainteresowania.

Kiedy byłem gówniarzem, poznałem wszystkie niezbędne szczegóły wytwarzania alkoholu. Już w szkole podstawowej rozumiałem działanie aparatury, wiedziałem wszystko na temat niezbędnej technologii i materiałów koniecznych do wyrobu bimbru. Na własną rękę zacząłem pracować i zarabiać jakieś pieniądze dopiero 25 lat temu. Skończyła się komuna i każdy – mniej lub bardziej legalnymi sposobami – próbował dorobić do marnych, nieprzystających do nowych realiów pensji. Mój ojciec nie miał już energii na to zajęcie, więc zdecydowałem się spróbować. W tamtych czasach niewiele było przecież do stracenia.

Videos by VICE

Jeśli chodzi o recepturę, nie ma w tym nic skomplikowanego. To zwyczajny destylat z ziemniaków, kilka razy poddany temu procesowi. Jakość kartofli jest sprawdzona

Przez wszystkie lata praktycznie nie podwyższałem ceny bimbru. Byłem zmuszony do tego tylko kilka razy: po denominacji złotego, podwyżce cen cukru i ostatni raz rok temu, ze względu na coraz droższe ziemniaki. Aktualnie sprzedaję pół litra bimbru za 9 złotych – to chyba całkiem uczciwa propozycja. Oprócz tradycyjnego, najtańszego samogonu (brązowy ziemniaczany, 52-54 %) mam w ofercie też nieco mocniejszą propozycję: prawdziwego kosiarza dla doświadczonych konsumentów – brązowy lub biały bimber (70-75%, biały urywa głowę i dupę, więc lepiej z nim nie przesadzać). Zawsze zależało mi na utrzymaniu konkurencyjnych cen – w przeciwnym razie moi klienci wybraliby trunek ze sklepu (w tym przedziale cenowym byliby skazani zapewne na tanie wina), albo specjalnie, na złość, nie przyszliby do mnie. Nigdy nie chciałem być postrzegany jako stary zdzierca. Dość często zdarza mi się dać komuś alkohol na krechę. Cóż, po prostu mam chyba miękkie serce.


Zdjęcie: Flickr/ TraumTeufel666

Nie reklamuję swojego produktu w żaden sposób – trunek jest reklamą samą w sobie. Dobra jakość i niska cena po prostu zawsze się sprawdzają, klienci przyjeżdżają z całego miasta. Najwięcej butelek schodzi oczywiście w czasie weekendu. Prawdziwy rozkwit sprzedaż przeżywa w okresie wiosenno-letnim. Ludzie chętniej wychodzą wtedy w plener z połóweczką bimbru – nad rzeką zawsze dobrze wchodzi. Nie będę przesadzał z opowieściami, że to poezja dla kubków smakowych, ale po kilku kieliszkach wchodzi naprawdę dobrze. Zauważyłem też, że niektórzy trochę popisują się tym, że na imprezie stawiają na stole tradycyjny bimber.

Nie bez znaczenia dla utargu jest też fakt, że w mieście ciągle coś się buduje. Robotnicy nie wylewają za kołnierz – w ciągu tygodnia jedna ekipa potrafi wypić nawet trzydzieści butelek. Kiedyś bardzo dużo bimbru sprzedawałem do akademików. Dziś studenci ciągle do mnie zaglądają, ale mam wrażenie, że piją mniej niż kilka lat temu. Mam pewną grupę stałych klientów, którzy wpadają do mnie praktycznie codziennie. To oni biorą najwięcej butelek – czasami zdarza się, że pojawi ktoś z polecenia ale najwięcej wypijają starzy, dobrzy znajomi. A przychodzą do mnie bardzo różni ludzie: od małolatów (nie sprawdzam dowodów, ale kilka razy odmówiłem sprzedaży gówniarzom) po starych, doświadczonych zawodników pijących kilkadziesiąt lat, których często zwyczajnie nie stać na dobry alkohol w sklepie. Najczęściej są to jednak prości ludzie koło czterdziestki lubiący wypić nawet bez okazji. Co ciekawe, zdarzało się też, że eleganccy faceci w garniturach kupowali ode mnie tyle butelek, ile pomieszczą bagażniki ich drogich aut. Nie ma reguły, Polacy to przecież bardzo trunkowy naród.


Waragi, czyli narodowy bimber Ugandy pędzony z bananów.


Jeśli chodzi o recepturę, nie ma w tym nic skomplikowanego. To zwyczajny destylat z ziemniaków, kilka razy poddany temu procesowi. Jakość kartofli jest sprawdzona – kupuję je od znajomego rolnika, przez co nie nacinam się na kiepskie warzywa. Całym sekretem mojego bimbru jest natomiast woda czerpana ze starej, poniemieckiej studni głębinowej. Dzięki tym prostym zabiegom nie muszę specjalnie starać się, żeby otrzymać dobry produkt w przystępnej cenie. Wiele osób podkreśla, że woli mój alkohol, ponieważ w przeciwieństwie do tego sklepowego nie ma po nim kaca. Nie muszę chyba dodawać, że – w ogromnej mierze dzięki swojemu doświadczeniu – spełniam wszystkie warunki higieny i bezpieczeństwa.

Dlaczego alkohol i szlugi to tak dobre połączenie?

Raczej nie zdarza mi się wylewać bimbru. Jestem do tego zmuszony wyłącznie, gdy wyczuwam specyficzny, nieprzyjemny zapach. Może być to spowodowane starymi lub mokrymi ziemniakami albo nieświeżym zacierem. Ale to bardzo rzadkie wpadki. Sama aparatura ma już sporo lat. Korzystał z niej jeszcze mój dziadek, jednak jest naprawdę solidna – przez cały ten czas zmieniałem w niej tylko palniki i rurki. Proces produkcji bimbru jest jednak strasznie śmierdzący. Wytwarzam go na wiosce, gdzie nie muszę się przejmować kompletnie niczym i nikt nie interesuje się charakterystycznym zapachem.

Zdjęcie: Flickr/ Fredrik Rubensson

Czasami zdarza mi się poeksperymentować – potrafię siedzieć dłużej przy księżycówce dla siebie czy kogoś ze znajomych. Zajmuje to nieco więcej czasu, ale efekt jest bardzo zadowalający, wiele razy słyszałem, że mój trunek jest naprawdę dobry. To ogromna satysfakcja, gdy ktoś porównuje robiony przeze mnie bimber do połączenia smaku palonki i whisky. A z racji, że zdrowie nie pozwala mi już na zbyt dużo – maksymalnie jedna literatka dziennie [0,1 litra – red.]– często zdarza mi się rozdawać swoje produkty. Przez te wszystkie lata nazbierało się kilkadziesiąt butelek przeróżnych wynalazków, wszystkie wyszły na niezmiennie wysokim poziomie, więc znajomi zawsze mogą liczyć na jakieś procenty.

Sprzedaż bimbru to dla mnie miły dodatek do pracy – nigdy nie zdecydowałem się na bycie wyłącznie producentem bimbru. Gdybym jednak chciał, mógłbym śmiało się z tego utrzymać na godnym poziomie, starczyłoby na rachunki, leki, dobre jedzenie i zbytki. Niespecjalnie też wydaje mi się, żebym podejmował ryzyko –przez tyle lat nauczyłem się jak i co robić. Byłbym idiotą, gdybym sprzedawał bimber w miejscu, gdzie go wytwarzam. Zresztą większe pieniądze są z narkotyków – dzięki temu policja raczej rzadko interesuje się wytwórcami alkoholu. Oprócz tego jeden z wysoko postawionych funkcjonariuszy jest fanem mojego samogonu, więc żaden z młodych nie będzie próbował złapać „wielkiego przestępcy”. Nie sądzę też, żeby kiedykolwiek któryś z moich klientów mnie podkablował – żyję z nimi dobrze, nie słyszałem też skarg na jakość moich trunków. Szanujemy się nawzajem.

Całkiem niedawno syn pokazał mi film „Gangster”. Na całe szczęście, nigdy nie miałem takich problemów – ani z konkurencją, ani z władzą – jak bimbrownicy w czasach amerykańskiej prohibicji. Nie boję się, ale jestem ostrożny, wolę na wszelki wypadek nie przyznawać się, skąd jestem.

Uważam, że państwo powinno zezwolić na pędzenie bimbru – tak, żeby każdy mógł bez konsekwencji wyprodukować trunek o pewnej, sprawdzonej jakości. Niestety, często zdarza się, że ludzie kupują lewy alkohol z niepewnego źródła, a zatrucie metanolem jest przecież tragiczne w skutkach. Gdyby zalegalizowano sprzedaż bimbru, byłbym nawet w stanie płacić od tego podatek. Ale karanie więzieniem za samogon? Nigdy w życiu.