Enson – Kan Wa Kan

Istnieją albumy, na które czekamy na lata. Po ich publikacji zaskakująco często nie spełniają oczekiwań. Można było więc czuć takie obawy również wobec albumu Ensona, którego pierwsze zapowiedzi mogliśmy przeczytać w… 2011 roku! Na “Kan Wa Kan” raper udowadnia, jednak że nie było się czego bać.

Ensona niby znają wszyscy miłośnicy polskiego, podziemnego rapu. Artysta nie jest jednak zbyt wylewny – nie tylko od wydania jego poprzedniego albumu minęło 8 lat, ale również nie raczył nas przez ten czas zbyt wieloma gościnkami. Jak sam mówił, jego sceniczny niebyt wynikał z narzuconej mu przez fanów presji oraz związanego z tym poczucia niemożności spełnienia własnych oczekiwań.

Videos by VICE

Trudno się dziwić – już w czasach aktywnego uczestnictwa w bitwach fristajlowych zaskarbił sobie spore grono wielbicieli, zyskując miano specjalisty od morderczych punchline’ów. Przy “Osiem kroków dalej” ich zdziwienie mogło być ogromne, gdyż Enson ukazał tam inną twarz niż braggowca z błyskotliwymi linijkami do cytowania wśród znajomych. Do czynienia mieliśmy bardziej z intelektualistą o wypracowanym, niezwykle plastycznym warsztacie lirycznym, któremu nieobca jest introspekcja. I trzeba przyznać, że na świeżo wydanej solówce, “Kan Wa Kan”, dopracował swoje umiejętności do perfekcji.

Jasne, Enson nie zawsze wydaje się w pełni komunikatywny. Co prawda daleko mu do Aesop Rocka, ale takie rozpoczynające płytę “Wszystko, co dobre” wydaje się początkowo dość enigmatyczne. Głównie z powodu wiary w traktowanie słuchacza jako osoby inteligentnej, która nie będzie miała problemu z połączeniem poszczególnych tropów. Dopiero po kilku przesłuchaniach “Monolog niewinnego ciała o tym, jak boli i jak długo” położony kilka wersów po “Chwili zapomnienia [która] dała ból, o którym nie zapomina się nigdy” staje się jasny – i jasne jest ile miesięcy ich dzieli. Podobnie zresztą jest ze zwrotką gospodarza w “Kuli”, która tylko na początku jawić się może jako historia wystrzelonego pocisku.

Czasami raper jest bardziej bezpośredni tak, jak w “Tak było – Tak jest – Tak będzie”, gdy rozprawia się ze swoimi uczuciami po śmierci albo “Ora Et Labora” i w “Szybko się kończy” traktujących o stosunku Ensona do rapu, a także z w “Po prostu muszę być kimś”, świadczącym o przemianie priorytetów w życiu artysty. Siła gospodarza “Kan Wa Kan” tkwi jednak przede wszystkim w wyrastających zewsząd malowanych obrazach, niejednoznacznych metaforach oraz niecodziennych skojarzeniach. W tych wersach pokroju “nieba płaczącego bombami”, “medalu, który ma dwie strony jak odwaga samobójcy”, “nadziei (…) tlącej się delikatnie jak Marlboro w twojej dłoni”. Do tego wiemy, że mamy do czynienia z erudytą, ale takim traktującym swoje rozeznanie zupełnie naturalnie. I to nawet wtedy, gdy opiera swój numer na nawiązaniach do konkretnej pozycji literackiej jak w przypadku “Metro 2017”.

Cieszy podejście Ensona do materii, jaką są słowa – przypomina przy tym wyjątkowo kreatywne dziecko, które już nauczyło się do czego służy dany przedmiot, ale próbuje sprawdzić, czy ta rzecz ma również inne zastosowania. Najlepiej zobrazowane jest to w “Kocie”, w którym “Kot ewoluujący w środku, stający się katem” jest zaledwie tym najbardziej widocznym przykładem. Rzućcie uchem na obecne tam rymy wewnętrzne, rymy inicjalne, aliteracje. Przy takich zabiegach łatwo stracić kontrolę nad wyrazami, ale Enson przez cały ten czas trzyma sens historii za pysk. Brawo.

Tym lepiej, że flow ewoluowało. Jasne, trudno uznać je za niesamowicie giętkie, bo wciąż sprawia wrażenie jakby można by było wcisnąć w nie więcej luzu. Ale jednocześnie jest już na tyle pewne siebie, aby Enson radził sobie satysfakcjonująco zarówno z podśpiewywaniem w “Szybko się kończy”, pełnoprawnym śpiewem w “Po prostu muszę być kimś”, przedłużeniami końcówek i frazowaniem w “Dzikości” czy przyspieszaniem nawijki we “Wszystko, co dobre”. Do tego raper wystarczająco urozmaica swoje zwrotki, by nie czuć znudzenia – przesuwa koniec wersu do kolejnego taktu, ucina linijkę w niespodziewanym miejscu czy bawi się tonem swojego głosu. Nawet gdy pojawia się krzykliwość, która potęgowała niegdyś wrażenie nieopierzenia Ensona, jest uzasadniona. Słychać momentalnie, że gospodarz “Kan Wa Kan” nie przespał tych ośmiu lat.

Co ciekawe, płyta traci impet w momentach, gdy najbardziej chce okazywać swoją różnorodność. Jeszcze w “Kuli” chemia między Ensonem a Eripe i Golinem (oraz śpiewającym refren Igrekzetem) jest momentalnie wyczuwalna – głównie przez przyjęcie przez każdego z raperów roli, która wpisuje się idealnie w koncept numeru. Gorzej, gdy dream-team w postaci Laikike1’a, Bonsona, Świni i Igrekzeta rozczarowuje przez średnie korespondowanie zwrotek poszczególnych gości z konceptem gospodarza. A szkoda, bo każdy z nich jest tu w dobrej formie. No, można się w tym numerze czepić zaśpiewów Igrekzeta, którym brakuje wyczucia wszechobecnego przecież w rapowanych fragmentach jego zwrotki. Na szczęście w “Kuli” czy “Dzikości” słychać, że artysta pracuje nad tym elementem z coraz lepszym skutkiem i zaczyna rozumieć, jak eksponować własne umiejętności, aby nie przeholować. Wtedy zwycięża, wdrażając w numery Ensona dodatkowe elementy muzykalności. A trzeba przyznać, że jest już ich tu naprawdę sporo.

No właśnie – “Kan Wa Kan” to prawdopodobnie jeden z najbardziej muzycznych albumów rapowych, jaki ostatnio usłyszycie. I nie jest to bynajmniej zasługa używania rozbudowanego instrumentarium, wirtuozerii czy chętnego wykorzystywania śpiewu czy to od Igrekzeta, czy od Emesa Milligana w “Po prostu muszę być kimś”. To konstrukcja całego albumu: dopieszczona, przemyślana i spójna, przechodząca płynnie pomiędzy klimatami. O wyraźnym początku, rozwinięciu i zakończeniu. Spora w tym również zasługa producentów.

Jeśli chodzi bowiem o bity, płyta zaczyna się prawdziwym trzęsieniem ziemi. Oto w rozpoczynającym album “Wszystko, co dobre” NoTime rzuca prostym syntezatorem w klimatach mogących się kojarzyć z francuską sceną space rock/space disco (Space i Rockets – pamięta ktoś?), na który nakłada teoretycznie niemające prawa współgrać sample soulowe. A jednak nie dość, że mu się to udaje, to nakłada na to oparte na głębokich pogłosach werble i pulsujący, schodzący bas, które nadają kompozycji odrealnienia. Co nie zmienia faktu, że najlepiej robi się w momencie nadejścia dropa, który doskonale rozładowuje napięcie potęgowane w trakcie trwania numeru. Wtedy bas nabiera środka, wysuwa się bardziej na przód i dodaje całości industrialowego posmaku. A do tego dochodzi perkusja z niemiarowo rzucanymi hi-hatami, wzbudzającymi iluzję naprzemiennego zwalniania i przyspieszania numeru. Na to wszystko nałożony jest poddany auto-tune’owi, nieco schowany śpiew Igrekzeta, pełniący funkcję… solówki. Działa to idealnie. Chapeau bas, chłopaki!

Dalej nie jest gorzej. Mario Kontrargument coraz wyraźniej nabiera własnego stylu i spokojnie daje zapomnieć, że jeszcze kilka lat temu jego bity wydawały się mocno zainspirowane twórczością BobAira – swoją drogą, również tu obecnego w “Faraonie” i częstującego bangerem w swoim stylu, napędzanym soczystymi, mocno skompresowanymi bębnami. Warto docenić strukturę bitu tylko pozornie prostego “Tak było – tak jest – tak będzie”. Podobnie zresztą jak rockową energię wdrożoną w “Kulę”, co może być zaskakujące jak na to, że numer złożony jest głównie ze stricte elektronicznych motywów. Bitem do “Metro 2017” Mario mógłby z kolei pokazać Pawbeatsowi, jak wykorzystywać pachnące sentymentalizmem smyczki, nie popadając jednocześnie w patetyzm i nie kastrując przy tym całości z klasycznego hiphopowego groove’u. Chociaż w największy tradycjonalizm popada i tak Morte w “Rewersie”, celując w tradycyjne ostre cięcie sampli, przez co twardogłowi słuchacze niuskulu mogą oskarżyć Ensona o perfidną truskulozę. Dla nich powstała “Dzikość” oparta na krótkim syntezatorowym motywie przeciąganym przez delay, cedzących bębnach i płynącym za nimi rurowatym basem. Zresztą bas działa na całej płycie zaskakująco dobrze – chociażby w takim “Ora Et Labora” złożonym głównie z delikatnie pompowanych chórów (kompresja side-chain – mówi wam to coś?) i – całe szczęście – nienarzucający się użyciem nowoczesnych technik produkcyjnych.

Żeby nie było tak słodko, rozczarowuje “Po prostu muszę być kimś” Tekena oparte na wysoko usadowionych klawiszach, w które wmieszane są znacznie przyspieszone, nieco irytujące sample wokalne. I czy nie macie wrażenie, że ten motyw na fortepianie wchodzący pod śpiewy Ensona średnio się zgrywa z resztą bitu? Jeżeli pitchowany śpiew Was irytuje, nie będziecie przepadać również za kończącym krążek “Szybko się kończy”, chociaż gdy od połowy motyw ten zostaje odciągnięty od koryta na rzecz “trąbkowych” skreczy, produkcja w pełni się odkupuje.

Podsumowując, osiem lat po poprzedniej solówce Enson spełnia oczekiwania. “Kan Wa Kan” nie jest oczywiście pozycją idealną, jakby korespondującą dzięki temu z nie do końca poprawnym zapisem własnej nazwy. To jednak jeden z krążków, który w swojej kategorii spokojnie może – póki co – walczyć o topkę roku. Enson dopracował swoje flow, otworzył się jeszcze bardziej, rzucił zapadające w pamięć inteligentne linijki, a do tego zapewnił sobie spójną warstwę muzyczną utrzymaną na wysokim poziomie. Czego chcieć więcej? Może kolejnego albumu szybciej niż za niecałą dekadę?