Elitarność, wolność i pustki na sali. Kinsky w formie

Przesyt koncertów? Kiedyś wydawało mi się to zupełnie nieprawdopodobnie, jednak jakiś czas temu zaczęło mi się to przytrafiać coraz częściej. Więcej i więcej zobaczonych kapel niby owocowało szerszym spojrzeniem, ale też wprowadzało jakiś nieodłączny element rutyny. Na pierwszy rzut oka i ucha wszystko grało – niejednokrotnie były to zespoły które bardzo lubiłem, ale czegoś jakby brakowało; zdarzało mi się w połowie setu wyjść pogadać z dawno niewidzianymi znajomymi, zapalić fajkę czy stanąć w kolejce po piwo. Aż kilka dni temu trafiłem na legnicki koncert reaktywowanego w tym roku Kinsky’ego – projektu, którego nigdy nie stawiałem specjalnie wysoko we wszelkiego rodzaju personalnych rankingach i który z całkowitego zaskoczenia rozbudził we mnie koncertowy niedosyt.

Niedawna reedycja pierwszego – i do tej pory jedynego – materiału sygnowanego nazwą warszawskiego składu przeszła jakoś bokiem, chociaż “Copula Mundi” to niezwykle interesujący materiał – ba, nawet samo tylko wydanie zasługuje na uwagę. Na facebookowym profilu zespół zebrał niecały tysiąc fanów – słabo, bardzo słabo. Obecne na plakatach podejście Kinsky’ego do szufladkowania gatunków – muzyka spekulatywna (HC/death metal/barokowa/współczesna/free jazz) – też raczej odstrasza niż przyciąga przeciętnego potencjalnego bywalca “rockowych” koncertów. Takie smutne realia.

Videos by VICE

Raczej niewiele pisze się o pojedynczych gigach zagranych gdzieś na muzycznej prowincji, bo za taką należy uznać przecież Legnicę. Ot, polskie standardy niezależnego grania: kolejne anonimowe miasto, kolejna kilkugodzinna podróż kapel po fatalnych drogach, kolejny hotel (choć ten ostatni luksus to tylko przy odpowiednim budżecie) – po prostu jeden z przystanków na trasie. Z ciekawości nawet sprawdziłem, ile miast odwiedził ostatnio Kinsky – siedem. Siedem. Wiadomo, że nie jest to zespół, którego nazwa działa jak magnes, ale to przecież zatrważająco mała ilość koncertów nawet jak na podziemie.

A sam występ? Nie mam pytań. Paulus von Kinsky, prezentujący się niczym Witkacy siłujący się z przerośniętym, schizofrenicznym Lechem Janerką, potrafił przykuć uwagę. Bawił się głosem, bawił się dźwiękiem, bawił się konwencją. Światłem ciała jest oko. Mantra, która po koncercie boleśnie została w podświadomości i którą trudno było z niej wyrzucić. W jednej chwili Paulus wyglądał jak psychopatyczny prorok wykrzykujący apokaliptyczne hasła, żeby już kilka minut później pojawić się na scenie w stroju Ludwika XV – śmiertnelna powaga mieszała się z abstrakcyjnym dystansem. Do tego uszy atakowały do bólu precyzyjna sekcja rytmiczna, która pojebane nieparzystości grała lekko i bez napinki oraz potężna gitara Tony’ego Kinksy’ego kręcąca się gdzieś między punkową energią a jazzowym wyrachowaniem.

Raczej nigdy nie trafiały do mnie elementy performatywne w muzyce. Zazwyczaj wyglądało to na tani element szokowania pod tytułem nie umiemy grać, więc zróbmy coś głupiego. Kinksy grać potrafi a swój performance przedstawił bez silenia się na kontrowersje, ale mimo wszystko intrygująco. Strzelanie kulami gazet z żywej procy, sznur oplatający kilka osób słuchających koncertu, oko na plecach wokalisty, perkusista przechadzający się z aparatem pomiędzy publicznością. Niby nic takiego, na papierze brzmi to nawet dość pretensjonalnie, ale było to interesującym i niebanalnym uzupełnieniem brzmienia, które docenić można tylko będąc na koncercie. A na publiczności było może ze dwadzieścia osób. Na początku zrobiło mi się trochę głupio, ale potem zacząłem zastanawiać się, czy to cokolwiek zmienia. Przecież kapelom takim jak Kinsky nie chodzi przecież o popularność, kasę czy wieśniacki “gitarowy” etos. Na dobrą sprawę inny zespół widząc taką frekwencje mógłby równie dobrze przyjechać, odbębnić szybko swoją robotę i zawinąć się do hotelu. Może to naiwność i idealizm, ale czułem że w tym przypadku naprawdę chodziło przede wszystkim o pewny rodzaj konsekwencji i szczere emocje w muzyce.

I tu nie chodzi tylko konkretenie o ten koncert, to tylko przykład jeden z wielu. Miesiąc wcześniej byłem w tym samym miejscu na Dezerterze – nie było gdzie wcisnąć igły a ludzie zjeżdżali się z miejscowości oddalonych nawet o kilkadziesiąt kilometrów. A Dezerter jak to Dezerter, ostatnią wartą uwagi płytę nagrał jeszcze w XX wieku a teraz, gdy na fali politycznej histerii dobrze sprzedają się populistyczne hasła, po prostu odcina kolejny kupon. Nie chcę wcale atakować kapeli Robala, w takich działaniach nie ma nic złego – przy kawałkach z “Ile procent duszy?” sam potupałem nogą, no ale rozrzut odbiorczy pomiędzy – w dużym skrócie, ale jednak – uczestnikami jednej sceny jest naprawdę uderzający. Lekko licząc, ludzi było tam z 10 razy więcej. I co w tym wszystkim powinien zrobić organizator? Przecież koncert to nie tylko pokazanie konkretnego zjawiska muzycznego, to też – niestety a może stety – wydarzenie komercyjne, które przede wszystkim powinno na siebie zarabiać. Czy jest zatem sens przepychać się z undergroundem na który nie przychodzi nawet pies z kulawą nogą, podczas gdy można zdyskontować mainstreamową (choć ubraną w szaty buntu) popularność dawnego undergroundu i zarobić na tym syndromie Mamonia nieporównywalnie więcej?

Jeśli chodzi o polskie kapele, to swojego czasu trochę z zaskoczenia dostałem po zębach od Mojej Adrenaliny (dziś grają jako semantik punk, z 2 lata temu widziałem ich na żywo – na scenie petarda a pod sceną kilkunastoosobowa stypa). Pamiętam, jak innym razem spontanicznie trafiłem na występ Merzbow – solidne potrzepanie dźwiękiem niczym prądem potrafiło wyrwać z kapci. Nie powiedziałbym absolutnie, że były to najlepsze koncerty w moim życiu, ale miały w sobie to coś, coś czego nawet nie ma potrzeby definiować. Z Kinskym było bardzo podobnie. Obejrzałem jednak później nagranie z tego występu – z perspektywy monitora, niestety, pozbawiony był dużej części magii obecnej na żywo. Dlatego nie warto podpierać się fragmentami wideo i po prostu zaryzykować wydając te czasami śmieszne pieniądze – w tym przypadku dwadzieścia złotych.

Jakie są granice między kulturą wysoką a zwyczajnym brakiem popularności? Gdzie w muzyce znajduje się linia dzieląca całkowitą wolność a matematyczną precyzję? Jak tworząc rzeczy tak nieszablonowe i odważne zainteresować słuchacza? Czym tak naprawdę jest punk rock i czy można ułożyć jakąś jego definicję? Na wiele pytań trudno jednoznacznie odpowiedzieć, zresztą chyba nie ma sensu na siłę tego robić. Wiem tylko tyle, że ambitna twórczość jest w odwrocie i jeśli coś się nie wydarzy, za parę lat pozostanie tylko pustka zapełniana kolejnymi wydmuszkami.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tworzyłem jakąś laurkę. Zresztą i tym razem zupełnie nie miałem takiego zamiaru. Ale pamiętam dziesiątki kapel, których koncerty robiły na mnie naprawdę spore wrażenie i które potem gdzieś nagle i niepostrzeżenie znikały. Tym bardziej cieszy, że Kinsky wrócił z niebytu, idźcie zobaczyć ich na żywo póki jeszcze mają chęć.