KatoVICE, czyli najnowsza Nowa Muzyka.

W sierpniu w Katowicach dużo się działo. Do stolicy Górnego Śląska przeniesiono „OFF Festival” jak i „Nową Muzykę”. Zdania na ten temat są podzielone, natomiast ja osobiście wolę, gdy tego typu wydarzenia mają miejsce w większych miastach. Prosty rachunek – duże miasto to więcej opcji noclegowych, gastronomicznych, usługowych, matrymonialnych itp. Tutaj pierwszy plus dla Nowej Muzyki, zwanej dalej „Tauronem”.
Drugi plus to sama lokalizacja w miejskiej przestrzeni. Tereny dawnej „Kopalni Węgla Kamiennego Katowice” poza tym, że bardzo atrakcyjne wizualnie, znajdują się dosłownie rzut kamieniem od usługowego centrum miasta. Jeśli komuś się bardzo przykrzyło na festiwalu, mógł w 15 minut dotrzeć spacerem do „Lornety z meduzą”, czyli odpowiednika warszawskich „Przekąsek, Zakąsek”.
Kolejna zaleta Taurona to skala całego przedsięwzięcia. Kilka tysięcy osób na terenie festiwalu to jednak pewien komfort. Co prawda, należy się przygotować na dużą liczbę chcianych, bądź niechcianych skinięć głową, machnięć ręką, powitalnych okrzyków czy rutynowych „small talków”, z drugiej strony jednak człowiek nie czuje się jak na targowisku w Indiach. Znajomy stwierdził z przekąsem, że po muzyczne uniesienia jeździ raczej na festiwale zagraniczne, bo na polskich głównie pielęgnuje się znajomości i kontakty. Momentami trudno odmówić mu racji.
Pierwszego dnia głównymi wydarzeniami na Live Stage byli: Jaga Jazzist i Bonobo. Nigdy nie byłem fanem obu formacji, ich twórczość jest jednak na tyle przepełniona cytatami i odniesieniami do historii muzyki rozrywkowej, że można połknąć bakcyla podczas występu. Jaga Jazzist imponują sceniczną precyzją i rozbudowanym instrumentarium, a Bonobo to dobrze skrojone, chwytliwe piosenki. Można by i nieco złośliwie rzec, że momentami ocierają się o grafomanię i że to już nie to co kiedyś, ale pal sześć, fajnie grali.
W piątek zdecydowanie bardziej interesowała mnie Club Stage. Występ King Midas Sound oceniam dość pozytywnie, choć obiegowa opinia mówi, że niedomagało nagłośnienie. Pozostał więc pewien niesmak. Nie zawiódł natomiast Pantha Du Prince. Jego set to półtorej godziny chłodnej, chropowatej i niepokojącej elektroniki. Nawet jeśli momentami syntetyczne ścieżki się plątały, a przytłumione basy traciły na sile, to i tak szron osadzał się na zębach. O pierwszej weszło Autechre. Grali tylko godzinę, a na scenie przez cały czas panowała ciemność. Połamane, surowe, inteligenckie techno wywoływało dwojakie reakcje. Kto jest prawdziwym fanem brytyjskiego duetu lub dobrze zna się na tablicy Mendelejewa mógł popaść w ekstazę, niemniejszą niż ta św. Teresy, reszta zaś wybierała Kidkanevila i jego hiphopową karuzelę brzmień. Na sam koniec występowała Mary Anne Hobbs. Miałem mieszane uczucia. Spodziewałem się więcej najświeższych brzmień z wysp, lansowanych pod szyldem „future garage”. Co prawda scenicznej charyzmy pani Hobbs odmówić nie można, jej set jednak szybko stał się przewidywalny, bazowała bowiem głównie na dubstepie z mocno przesterowanym basem.
Drugiego dnia większość z niecierpliwością czekała na Moderata. Zanim jednak helmuty zagrały na Live Stage, dość sporo się jeszcze wydarzyło. Pink Freud, Kamp! czy Niwea, to obok Dick4Dick i Loco, czy Pauli i Karola (których ostatni wszędzie pełno), kolejni krajowi reprezentanci. Umówmy się jednak, że lepiej wybrać się na pojedyncze koncerty, bo mimo mojej dużej sympatii dla całej trójki, granie na letnim festiwalu w porze poobiedniej na pewno nie dało im szans na pokazanie wszystkich swoich możliwości. Bibio mnie rozczarował. Grał set didżejski i pomimo ciekawego repertuaru, wydawało się jakby robił to od niechcenia, miksując utwory z dużą dozą nonszalancji. Po nim przez godzinę uwodził publiczność Nosaj Thing. Pod sceną było niemal romantycznie, aż można było się zarumienić. Stałem się fanem i to nie tylko na facebooku. Długo oczekiwany Prefuse 73 poza niedzielną kolaboracją z tyską orkiestrą Aukso, pojawił się na Live Stage również w sobotę. Żywa perkusja, zabawa samplami i muzycznymi konwencjami, częste zmiany tempa – czysty Prefuse; jeden z mocniejszych punktów festiwalu. Następnie spotkał mnie los typowego festiwalowicza, czyli bieganina między dwiema scenami. Taka sztafeta często jednak nie ma sensu, więc w końcu zostałem na Floating Points, sorry Winnetou, DMX Krew. Chłopak ma smykałkę do grania. Na dłuższy czas wypełnił przestrzeń pod sceną Red Bulla, lawirując między dubstepem, garagem, deep housem czy bardziej funkowymi numerami. No i nadszedł Moderat! Co tu dużo mówić, chyba nikt nie odchodził od sceny zawiedziony. Poza materiałem z płyty, sięgnęli również po numery z repertuaru Modeselektora. Nie było z nimi Pfadfinderei, więc sfera wizualna na kolana nie rzucała, ale podejrzewam, że był to jeden z najciekawszych i chyba najbardziej oczekiwanych występów tegorocznego letniego sezonu festiwalowego. Myślę, że kiedyś pójdą do nieba. Na koniec podwójna dawka Gasslamp Killera, najpierw z Gonjasufi, potem solo. Występy Gasslampa kipią energią, on sam zaś miota się po scenie z kontrolerem, nawiązując przy okazji znakomity kontakt z publicznością. Dynamit na scenie. Trzeba to zobaczyć na własne oczy, ja tego słowami na ekran nie przełożę.
Niedzielny występ Prefusa z Orkiestrą Aukso w galerii „Szyb Wilsona” wieńczył cały festiwal. Co do samego koncertu, to jak na moje ucho było w tym wszystkim za mało Prefusa. Właściwie muszę przyznać, że trudno było po dwóch dniach festiwalowego kołowrotka, skupić się i w milczeniu wysłuchać symfonicznego koncertu, więc wrażeń stamtąd wyniosłem stosunkowo mało. Niech będzie, że jestem ignorantem, więc jak chcecie się dowiedzieć więcej, zapytajcie kogoś innego.
Aftery we „Flow” były dla wytrwałych i zdeterminowanych, potem zaś czekały pożywne śniadania w Kato Barze, którego ekipę z tego miejsca serdecznie pozdrawiam. Dużo się działo w ciągu dnia. Były warsztaty, wykłady czy pokazy filmowe, ale koneserzy afterów czy zabaw do południa zwykle rezygnowali z tych rozrywek. Jeszcze jakieś uwagi? Piwo w plastikowych kubkach wszędzie smakuje tak samo, a na festiwalach jada się tylko po to, by podtrzymać funkcje życiowe lub by wypić więcej piwa z plastikowego kubka. Cała obsługa festiwalu wzbudzała sympatię, wliczając w to ochronę, jakże różną od gwardii honorowej Alter Artu. Ciekawą inicjatywą był też specjalny namiot ze strefą dla dzieci. Czyżby jakiś zwiastun wyżu demograficznego? Nie zaglądałem, wolę starsze dziewczyny.
Więcej rzeczy nie pamiętam, za wszystkie serdecznie dziękuje, postanawiam o Tauronie nie zapomnieć i przyjechać również za rok. Może wtedy zobaczę też te słynne „katowickie ogrody”. Amen.

Tekst: Mateusz Kazula

Videos by VICE