Lupe Fiasco – DROGAS Light

Po zupełnie niezłym “Tetsuo & Youth” protegowany Kanyego Westa przychodzi do nas z albumem, którego w ogóle miało nie być. To znaczy najpierw miał być, ale później go miało nie być – po tym, jak Lupe się obraził i zapowiedział, nie po raz pierwszy zresztą, że kończy karierę. A obraził się dlatego, że został oskarżony o antysemityzm. Cóż, kiedy się rymuje o “brudnych żydowskich dysponentach” (“dirty Jewish execs” – gdzie podmiot może się odnosić zarówno do menedżerów, jak i egzekutorów), trzeba się liczyć z taką ewentualnością.

Raper jednak do dziś uważa oskarżenia za bezpodstawne. Zaraz po nich dość pokrętnie tłumaczył, że skoro zwiedził Auschwitz i “getta Warszawy”, “widział prysznice i wagony, gdzie zmarły miliony”, i “studiował hebrajską Biblię”, to przecież nie może być antysemitą. Aż w końcu strzelił focha i anulował premierę “DROGAS Light”, pierwszej części zaanonsowanej wcześniej trylogii.

Videos by VICE

Ostatecznie zmienił zdanie, rzekomo na prośbę fanów, mimo że na koncercie w Alabamie wygadał się jednemu z nich, że “DROGAS” jest płytą “dla idiotów” (nagranie można znaleźć na YouTubie). Mało zachęcająca rekomendacja, prawda? Trudno też podejść bez uprzedzeń do albumu, który sam artysta uważa za nieudany i wypuszcza ewidentnie z pobudek czysto komercyjnych. Mimo wszystko – spróbujmy.

Za intro robi utwór “Dopamine Lit” o sławie jako narkotyku. Bit jak z ostatnich Migosów, a jeszcze bardziej zaskakuje gospodarz lecący mumble rapem. Całkiem to intrygujące.

Następnie wjeżdża antynarkotykowy (w dość kaznodziejskim tonie – bądźcie grzeczni, bo skończycie jak Tony Montana) “NGL” z gościnną zwrotką dobrze dysponowanego Ty Dolla $igna. Znów trap, ale już bardziej sztampowy, gdzieś od połowy zaczyna wiać nudą.

Przy trzecim w kolejce “Promise” można już się zacząć poważnie zastanawiać, czy Fiasco aby nie przeprowadził się cichaczem do Atlanty, ale szybko okazuje się, że raper nas wkręca, parodiując auto-tunerskich nowofalowców i ich mało wymagającą lirykę (“Repeat it, repeat it, repeat it”).

W “Made in the USA” z Bianką Sings klimat się zaostrza. W 0:19 słychać strzały. Lupe nawija o brutalności policji i Ku Klux Klanie. Kto powiedział, że bounce nie może być zaangażowany, hę?

I kiedy myślisz, że to już do końca będzie taki niespecjalnie porywający, ale też nieszkodliwy quasi-trapowy projekt z satyrycznym zacięciem, atmosfera nagle robi się nieznośnie radio-friendly – szczególnie jak na kogoś, kto regularnie krytykuje mainstream.

W “It’s Not Design” wchodzą gitary rodem z Maroon 5, “Wild Child” brzmi jak zaginiony (i raczej nieposzukiwany) kawałek Daft Punk, zaś do “Pick up the Phone” ewidentnie zapomnieli się dograć Imagine Dragons (nie podnieśli słuchawki?). To jeszcze autorski album (niegdyś) ambitnego rapera, czy już odrzucony przez wytwórnię soundtrack “Legionu samobójców”?

Z czternastu numerów bez zastrzeżeń słucha się dwóch – nieprzypadkowo najspokojniejszych z całego zestawu. Znamienne też, że w obu to nie Lupe jest gwiazdą. Jammujący “Kill” urzeka soulowym wokalem Victorii Monét, natomiast “Tranquillo” to nade wszystko popis niezawodnego Big K.R.I.T-a, jak zwykle bezbłędnie odnajdującego się w chilloutowej stylistyce. I tylko śmiesznie w kontekście wcześniejszych ksenofobicznych wybryków wypadają tu wzniośle pacyfistyczne wersy Fiasco o tym, że “altruizm i empatia to pierwsze rzeczy, z jakimi wychodzi do wrogów”.

To zresztą casus całej płyty – wewnętrznie sprzecznej, miotającej się bez ładu i składu od popu przez rap-rock do disco, od konwencji humorystycznej do śmiertelnie poważnej – a w żadnym przypadku niesprawiającej wrażenia szczerej.

Jest jednak zasadnicza różnica między eklektyzmem a zwykłym pierdolnikiem.