Motörhead – Bad Magic

Lemmy przestał pić whiskey – brzmi to dość absurdalnie i abstrakcyjnie, jednak to ponoć prawda. Zastanać się można było, czy tak radykalna zmiana nie odbije się na jego muzycznej energii – w końcu Jack był jednym z napędowych paliw Kilmistera przez ostatnich kilkadziesiąt lat (może właśnie dzięki temu niejeden siedemdziesięciolatek stroniący od używek mógłby pozazdrościć mu formy). Najlepszą okazją do weryfikacji aktualnej dyspozycji najbardziej znanego entuzjasty gry na automatach była premiera najnowszej płyty jego ekipy.

“Bad Magic” to już dwudziesty drugi studyjny album Motörhead. Czego można było spodziewać się po tym materiale? To chyba pytanie retoryczne, bo jeszcze przed pierwszym odsłuchem doskonale wiedziałem, jaka to będzie płyta (zagadka z kategorii banalnie prostych). Lemmy nadal odcina kupony od dawnych dźwięków, brnie w oklepane klimaty nie próbując silić się na jakąkolwiek kreatywność. I… bardzo dobrze. Żelazna niczym pięść konsekwencja to w tym przypadku słowo klucz. Wystarczy tylko spojrzeć na okładkę (grafika tak motörheadowa, jak tylko można sobie wyobrazić) i tracklistę (tytuły mówią same za siebie “Thunder & Lightning”, “Teach Them How to Bleed”, czy “Evil Eye” – wszystko w stu procentach wpisuje się w klimat i konwencję).

Videos by VICE

Motörhead są dokładnie tacy sami, jak na dwudziestu jeden poprzednich albumach – zresztą trzeba by było być skrajnym naiwniakiem żeby wierzyć, że obchodzą ich jakiekolwiek mody i trendy. Lemmy na dobrą sprawę nie musiałby pisać już żadnych nowych utworów – do końca życia mógłby grać te same sety a ludzie i tak by go kochali. Ale premierowe albumy to oprócz okazji do zarobienia kilku baksów dobry pretekst, żeby podczas koncertów grać coś więcej niż tylko klasyczne numery z “Overkill” czy “Bombera”.

“Zła Magia” zaczyna się od solidnej fangi w nos – rozpędzone, charczące “Victory or die” działa niczym ukochany speed Lemmy’ego. Rogi same wędrują w górę przy “The Devil” (solówka Briana Maya!), “Teach them how to bleed” to młodszy kuzyn “Ace of spades”, chętnie usłyszałbym też na żywo “Choking on your screams”. Przecięcie oldskulowego heavy metalu z dibitowym rozpędzeniem po czterdziestu latach nadal zdaje egzamin. Za produkcję znowu odpowiedzialny jest Cameron Webb, dzięki czemu po raz kolejny udało kontynuować muzyczną drogę w stylu typowego Motörhead. Małym urozmaiceniem albumu jest balladowe “Till The End”, które wprowadza koloryt i oddech pośród czterdziestu minut pierdolnięcia. Nie do końca potrzeby jest za to kończący “Bad Magic” cover Stonesów. Zresztą, Motörhead nie jest pierwszą ekipą, która poległa próbując wzbudzić w sobie współczucie dla diabła.

Wydane w XXI wieku albumy gangu Lemmy’ego to solidne krążki, jednak od czasu premierowych odsłuchów nie wracają raczej na moją playlistę. Podobnie będzie zapewne z “Bad Magic”. Pomimo tej solidności, nie jest to płyta o której można się specjalnie rozpisywać czy spierać ze znajomymi – oczywiście po odpowiedniej dawce procentów – odnośnie najlepszych i najgorszych jej elementów. Ale czy ten brak zaskoczenia to minus? Patrzyłbym na to w innych kategoriach – jest dokładnie tak, jak można się było tego spodziewać.

Starzy fani Motorhead odsłuchując “Bad Magic” przyklasną z uśmiechem, małolaci grzecznie ukłonią się Lemmy’emu, po czym zaczną dokładniej poznawać starsze krążki – facet zwyczajnie na to wszystko zasłużył. Kiedy Michael Jordan grając w Wizardach zdobył w meczu marne sześć punktów, publiczność i tak go kochała – podobnie sytuacja wygląda z Kilmisterem. Ale “Zła Magia” to nie jest przecież zła płyta, choć nie jest to też w żadnym stopniu płyta wybitna. Dopóki jednak Lemmy’emu dopisuje zdrowie i ochota – oby Motörhead żyło jak najdłużej!