Pracowałem dla idioty

Źródło: Flickr/Josh Graciano

Nie lubię uogólnień, ale nie boję się stwierdzić, że praktycznie każdy kiedyś musiał trafić na szefa, który okazywał się totalnym kretynem. Praca dla kogoś, kto ewidentnie jest głupszy od ciebie, nie należy do najłatwiejszych — w końcu jak słuchać i poważnie traktować debila, który nie tylko nie budzi respektu, ale wręcz wywołuje śmiech i zażenowanie.

Videos by VICE

Anka ma 28 lat i (jak sporo jej znajomych) nudzi się na co dzień w korporacji. Nie przepada za swoją robotą, ale dobrze pamięta czasy, gdy po skończeniu polonistyki — tutaj trudno o niespodziankę — przez kilka miesięcy nie mogła znaleźć pracy. W końcu postanowiła schować ambicje do kieszeni i zatrudniła się w sklepie z ciuchami w galerii handlowej. Szybko dotarło do niej, że jej pierwsza posada będzie koszmarna. Nie dość, że syzyfowe układanie wiecznie rozrzuconych po sklepie ciuchów nie należy do przyjemności, to jeszcze wrażenia beznadziei dopełniała przełożona Anki.

Dziewczyna, która była moją szefową, skończyła zaoczne technikum i była ode mnie nawet nieco młodsza. Swoją posadę dostała tylko dlatego, że jako jedyna siedziała w tym sklepie dłużej niż rok. Nie chciałam się wcale wywyższać, nigdy nie dawałam do zrozumienia, że dzięki tytułowi magistra jestem kimś lepszym, ale ona traktowała mnie jak człowieka drugiej kategorii. Nazywała mnie Studentką, z tym że w jej ustach brzmiało to pejoratywnie. Jeśli ktoś musiał umyć kibel, dziwnym trafem zawsze trafiało na mnie. Może nie lubiła mnie dlatego, że nie chciałam dołączać się do jej ostentacyjnych wyznań, kto to w ostatni weekend ją zerżnął. Nie byłam w stanie prowadzić też długich rozmów o ciuchach z wystawki. Kiedy słyszałam jej gadki z innymi dziewczynami, byłam przerażona — moje koleżanki z roboty równały do poziomu szefowej: panny, dla której nawet „50 twarzy Greya” jest zbyt ambitną literaturą. Na szczęście po kilku miesiącach znalazłam pracę, w której jestem do dziś.

Jarek mówi, że przez siedem lat pracował dla idioty, więc przez cały ten czas zdążył nabrać odpowiedniego dystansu do codziennych konfrontacji z kolesiem, u którego na pieczątce widnieje napis „prezes zarządu”. Wspomina, że praca miała w sobie elementy syndromu sztokholmskiego — w przeciwnym razie nie wytrzymałby w niej aż tak długo.

Na początku byłem trochę zszokowany poziomem szefa, ale z czasem się do tego przyzwyczaiłem. Koleś udawał wielkiego światowca i biznesmena, a był zwyczajnym kretynem. Czasami zaskakiwał pytaniami typu „A kto to ten Johnny Cash, bo on chyba jest kurwa popularny”, innym razem rzucał sucharami na miarę Strasburgera, zaśmiewając się najgłośniej. Zdecydowanie mój były szef był typem cwaniaczka z roszczeniową postawą. Wystarczyło zadać mu konkretne merytoryczne pytania i czekać cierpliwie na odpowiedź — ja tak robiłem i najczęściej nie doczekiwałem się odpowiedzi. Przy prezesie idiocie to pracownik ma często większą wiedzę, wiec z łatwością może go merytorycznie wypunktować. Zresztą, jakiej merytoryki spodziewać się po kolesiu, któremu jeden z naszych pracowników pisał prace zaliczeniowe na studia, bo pan szef dopiero grubo po trzydziestce kończył jakieś zaoczne gówno?


Źródło: Flickr/David Marsh

Jarek trzymał firmę swojego szefa w ryzach — w niecały rok po jego odejściu biznes ledwo przędzie a nowi pracownicy dzwonią do niego z pytaniami, czy opóźnienia w wypłatach i nagłe nieobecności szefa to standard. Jarek podczas wspomnień swojej dawnej roboty naprzemiennie wybucha śmiechem i kręci głową z niesmakiem.

Mój szef nagminnie, z miesiąca na miesiąc, zwlekał z wypłatami. Kiedyś próbował mi wcisnąć, że przelał kasę i zapomniał wcisnąć wyślij — opowiedziałem o tym kolegom, nie chcieli mi uwierzyć. Zdarzyło się, że dla żartu kopnął mojego kolegę z biura w dupę, po czym dodał „karate” machając mu rękami przed nosem. Kiedyś chwalił się przed wszystkimi, że podczas konferencji biznesowej tak się upił, że został gwiazdą wieczoru — przynajmniej sam tak sądził. Innym razem na całe gardło zaśpiewał jakąś piosenkę z reklamy. Swoich zagrywek używał nawet podczas wizyt komornika, słyszeliśmy jak gra głupa. Choć on wcale nie musiał, mógł być przecież sobą.

Kiedy Jarek po długich siedmiu latach zdecydował się odejść, szef zachował się w swoim stylu.

Oczywiście przez ponad miesiąc zwlekał z wypłatą, ale ja doskonale znałem już jego gierki. Zadzwoniłem i postawiłem sprawę jasno — albo kasa jutro będzie na moim koncie, albo spotkamy się w sądzie. Oczywiście nagle pieniądze się znalazły. Nie chciałem żadnych fanfar, ale po tych pieprzonych siedmiu latach nie usłyszałem nawet „dziękuję”. Nie jestem zawistny, ale gościowi zdecydowanie należy się nauczka od życia.

Czasami szef boi się mówić prawdę w twarz i o ewentualnym zwolnieniu dowiadujesz się jako ostatni w firmie. Taki przełożony sprawia czasami wrażenie, że chciałby zostać twoim najlepszym kolegą. Bywa, że nawet pokazuje swoje ludzkie oblicze i stara się zaprezentować jako kumpel od kielicha. Na myśl o tym, na twarzy Jarka pojawia się szeroki uśmiech.

Podczas jednej z wigilii firmowych mój wspaniały prezes jako pierwszy nawalił się do nieprzytomności. Rzucał mandarynkami w sali konferencyjnej, a potem zaległ w kącie, opierając się o miskę. Choć nie byliśmy dużą firmą — około dwudziestu osób — tę żenującą akcję widzieli wszyscy. Następnego dnia szef pojawił się w pracy, jak gdyby nigdy nic, dalej rzucając swoimi sucharami na powitanie.


Źródło: Flickr/Jeffrey Beall

Paweł był moim znajomym z grupy na studiach. Do dzisiaj nie wie, dlaczego nie dostał roboty w jednej z lokalnych gazet, gdy poszedł na rozmowę kwalifikacyjną, ale doskonale pamięta spotkanie z kolesiem, który zrobił tak fatalne pierwsze wrażenie.

Postanowiłem po zrobieniu licencjatu zacząć praktykę w zawodzie, jednak nie chciałem od razu rzucać się na głęboką wodę. Znalazłem ogłoszenie w lokalnym tygodniku — poszukiwali kogoś do pisania. Zadzwoniłem i umówiłem się na spotkanie. Byłem w szoku, bo koleś, który ze mną rozmawiał i który mienił się redaktorem naczelnym, kompletnie nie ogarniał rzeczywistości. Dał mi do poczytania najnowszy numer swojego tygodnika — poziom jego tekstów był gorszy niż przeciętnego licealisty. Zresztą, poważny dziennikarz nie mówi raczej do swojego potencjalnego pracownika „w każdym bądź razie”. Poprosił mnie, żebym napisał artykuł o kulturalnych wydarzeniach w regionie. Przygotowałem się do tematu całkiem nieźle, napisałem mu rzetelny felieton, jednak najwyraźniej nie zrozumiał tego, co chciałem w nim przekazać. Nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Potem widziałem, jak jeździ po mieście rozklekotanym Matizem, zdarzyło mi się minąć go kiedyś w sklepie, ale za każdym razem udawał, że mnie nie poznaje. Może rzeczywiście mnie nie poznawał, ale wtedy było mi to już obojętne. Zresztą, mój znajomy rok po mnie też trafił do pana naczelnego na rozmowę. Schemat był identyczny — najpierw niezbyt udana gadka, później prośba o napisanie tekstu, a potem jedynie głucha cisza i brak odpowiedzi na maile czy telefony.


Czasami chciałoby się powiedzieć złemu szefowi jedno słowo więcej.


Magda spotkała się z jeszcze innym typem szefa. Przez prawie rok pracowała w sklepie spożywczym, którego kierownik okazał się typem dyktatora, znającego się najlepiej na wszystkim. Kierownik Magdy okazał się przekonanym o swojej wszechwiedzy i kompletnie nie rozumiał elementarnych zasad współpracy z innymi ludźmi.

Mój, pożal się Boże, szef robił wszystko, żeby do siebie wszystkich zniechęcić. Nie wiem, czy była to jego życiowa misja, żeby nie rozumieć prostej rzeczy: pracując w handlu, trzeba być zwyczajnie i po ludzku sympatycznym. Kiedyś zrobił mi awanturę, ponieważ latem przez cały dzień miałam włączoną klimatyzację — jego zdaniem pożerało to zbyt dużo prądu. Jeśli nie było klientów, była to nasza wina. Jeśli klienci przychodzili, zachowywał się wobec nich jakby byli mu coś winni. Od pracowników wymagał coraz więcej — wiecznie coś mu się nie podobało i ciągle miał do nas pretensje. Jedyne, o czym potrafił mówić bez podnoszenia głosu to jego samochód. W ogóle nas to nie obchodziło, ale byliśmy skazani na słuchanie opowieści o wymianie paska rozrządu i innych tego typu fascynujących sprawach. Zwolniłam się po tym, jak z kasy zginęła stówa i stałam się główną podejrzaną. Zresztą, rotacja pracowników w sklepie była tak duża, że mój niecały rok to jeden z najlepszych wyników.

Najlepiej jest nie pracować dla debila, to proste. Ale czasami po prostu nie ma innego wyjścia. Ważne, żeby nie zasiedzieć się w gównie niczym jeden z moich rozmówców. Przede wszystkim należy zacząć szukać czegoś nowego i uzbroić się w cierpliość — niestety, pomimo całego swojego debilizmu głupi szef nadal pozostaje naszym przełożonym, a przecież nie dyskutuje się z idiotą, bo sprowadzi nas do swojego poziomu i pokona doświadczeniem.

Wszystkie imiona zostały zmienione przez Redakcję.