Zdjęcie: Courtney Nicholas
Wyreżyserowany przez Spike’a Jonze’a film pt. „Ona” to udająca melodramat historia o zmierzchu miłości w jej tradycyjnym wydaniu. Theo (Joaquin Phoenix) zakochuje się w Samancie (głosu użyczyła jej Scarlett Johansson) – seksownym systemie operacyjnym obdarzonym sztuczną inteligencją. Theo zarabia na życie pisząc listy do innych ludzi. Praca ta robi z niego tropiącego cudze emocje detektywa, zblazowanego, ale nie tracącego nadziei podglądacza i empatycznego poetę. Specjalizuje się w intymnej korespondencji miłosnej, przelewając na papier uczucia wynajmujących go kochanków. Theo doskonali sztukę epistolarną w anonimowej metropolii z niedalekiej przyszłości (zdjęcia powstały w Los Angeles i Szanghaju, dzięki czemu szaro-pastelowe plenery wyglądają jak kadry z Google Maps). Uprawiane przez Theo rzemiosło stanowi analogię do jego relacji z Systemem Operacyjnym – eteryczną i piekielnie inteligentną kochanką, która mówi dokładnie to, co Theo chce usłyszeć. W tym względzie jest podobna do listów, które Theo pisze na zamówienie. Kluczowe pytania, które padają w tym filmie, mają charakter egzystencjalny: Co to znaczy być człowiekiem? Czym są emocje? Czy cyfrowe, zaprogramowane narzędzie może mieć osobowość? Jaką wartość ma ludzkie ciało w dobie postępującej cyfryzacji świata?
Videos by VICE
W tym miejscu przytoczę wypowiedź mojej dawnej wykładowczyni N. Kathryn Hayles, autorki „How We Became Post-Human”. Kiedyś podczas zajęć omawialiśmy „Specimen Days”, książkę Michaela Cunninghama, która porusza podobne zagadnienia, co „Ona”. Pani profesor odniosła się wówczas do nowych zjawisk następująco: przed nastaniem ery komputerów, ludzkość definiowała swoją tożsamość poprzez porównanie do zwierząt. Zadawano sobie pytanie: co różni człowieka od dzikiego zwierzęcia, które żyje pod gołym niebem i je surowe żarcie? Oczywiście, lepiej rozwinięta inteligencja, umiejętność korzystania z narzędzi i dusza.
Tymczasem świat się ucyfrowił i teraz punktem odniesienia dla rodzaju ludzkiego stały się komputery, albo ogólnie technologia. Ta metamorfoza nie dobiegła jeszcze końca. Stanie się tak dopiero wtedy, gdy człowiek przyjmie do wiadomości fakt, że stworzone przez niego narzędzia są od niego inteligentniejsze. Mało tego, szybko się uczą i ciągle zwiększają swój zasób wiedzy. W tej sytuacji możliwe są dwa scenariusze: na świecie wreszcie zapanuje pokój i komputery pomogą go utrzymać, albo, co bardziej prawdopodobne, świat pochłonie szara maź, a samoreplikujące nanomechanizmy obejmą we władanie całą biosferę. Wtedy będziemy zmuszeni definiować ludzkość, posługując się zupełnie innymi kategoriami. Zresztą już teraz człowiek funkcjonuje w rzeczywistości zdominowanej przez pojęcia ze świata cyfrowych maszyn, jak na przykład pamięć, pasmo, samojebki, esemesy, mejle, surfowanie w sieci, itp.
Uczucie między Samanthą, a Theo zaczyna się rodzić w trudnym dla mężczyzny okresie, tuż po rozwodzie z żoną (gra ją Rooney Mara, która wygląda jak Sophia Coppola). Theo czuje się przeraźliwie samotny i przygnębiony. Fabuła filmu z pozoru może wyglądać jak próba uporania się reżysera z własnym rozwodem. Podobnie jak bohater filmu, Jonze uważa, że sztuka i technologia są najlepszym lekarstwem na ból, równie dziś popularnym, jak niegdyś nadużywanie substancji, wyłażenie z kumplami, pracoholizm czy objadanie się lodami.
Kiedy Theo poznaje Samanthę, wydaje się, że ten arcyinteligentny system-samouk ma wszystko, czego potrzebuje samotny mężczyzna. Wszystko, oprócz ciała, które można przelecieć. Od tego miejsca film można odczytywać na nowym poziomie, jako przykład kina queerowego. Związek między Samanthą, a Theo to przykład zupełnie nowej interakcji, której nie da się zdefiniować poprzez odniesienia do otworów ciała, bo Samantha takowych nie posiada. Jedyne, co może sugerować jej płeć, to głos (przyjemnie zachrypnięty) i imię, które wybrała sobie ze względu na jego „miłe brzmienie” (czysta postmoderna: w określaniu własnej tożsamości prosta uczuciowość bierze górę nad religią, rodziną czy ojczyzną). Samantha to z definicji ucieleśnienie queeru. Jest czysta jak obraz cyfrowy, eteryczna i potężna. Scarlett Johansson należą się brawa za to, że potrafiła wykreować postać z krwi i kości, mimo że ani razu nie pojawia się na ekranie. Tutaj nie ma nawet piłki do siatkówki zwanej Wilsonem, która udaje człowieka. W marnym filmie kamera pewnie na zmianę pokazywałaby obie postaci kochanków. W tym obrazie przez większość czasu w kadrze pojawia się wyłącznie twarz Joaquina Phoenixa. Nie zmienia to faktu, że obecność Samanthy jest silnie odczuwalna. Bez wątpienia ta postać ma wyrazistą osobowość. To rzadki przypadek filmu, w którym reżyserowi udało się dokonać rzeczy z pozoru niemożliwej i przekroczyć oczekiwania widza.
Uczucie, jakiego doznaje widz, który czuje obecność Samanthy, nie widząc jej ani razu, jest identyczne z tym, czego doświadcza Theo. Skoro odcieleśniony głos Samanty budzi w nim takie emocje, dlaczego nie pójść na całość? Pod wieloma względami Samantha stanowi całkowite przeciwieństwo martwych kochanek nekrofila Lestera Ballarda z „Dziecięcia Bożego” Cormaca McCarthy’ego, będąc jednocześnie ich dopełnieniem. Lester kolekcjonuje same ciała, pozbawione świadomości i przez to nie stwarzające problemów (w wyobraźni przywraca zwłoki do życia). „Ona” to rewers tej sytuacji: Theo wchodzi w interakcję z bystrym i czarującym ego bez ciała. To najważniejszy wymiar tego filmu. Związek, który z początku zdawał się być „idealny”, szybko zaczyna budzić grozę jako relacja z czymś spoza naszego gatunku. Jednocześnie staje się pretekstem do rozważań nad istotą bliskości między ludźmi. Do czego tak naprawdę przywiązujemy się w drugim człowieku? Co jest najważniejsze? Co nas pociąga? Jeżeli komputer potrafiłby wygenerować te same emocje, co człowiek, czym różniłby się od ludzkiej istoty? Brakiem ciała? Niekoniecznie, bo możemy sobie z łatwością wyobrazić komputer obleczony w ludzkie ciało. Wystarczy przypomnieć sobie Terminatora.
Jest taka scena w filmie „Ona”, w której Samantha i Theo zrywają ze sobą w klasyczny sposób, znany z romcomów i prawdziwego życia. Jeden z kochanków odkrywa przed drugim karty, ujawniając liczbę dotychczasowych (albo aktualnych) kochanków. Ale ten wyświechtany motyw w filmie nabiera nowego wymiaru, bo w grę wchodzi relacja z tworem, który nie jest istotą ludzką. Na myśl przychodzi osławiona „Tajemnica Brokeback Mountain”, która ożywiła konwencjonalną historię miłosną, wprowadzając wątek gejowski. W scenie zerwania w filmie „Ona” widać jasno, że Theo mierzy wierność Samanty ludzką miarą, podczas gdy dla niej posiadanie wielu partnerów nie jest niczym zdrożnym. Samantha jest bowiem w stanie darzyć jednakowym uczuciem tysiące kochanków jednocześnie, budując z nimi trwałe, głębokie relacje (być może to futurystyczna wariacja na temat portali społecznościowych). Byłoby jawną niesprawiedliwością, gdyby z tego ogromu miłości miał skorzystać tylko jeden małostkowy koleś. Potem w filmie pojawia się kadr, w którym widać grupkę idących ulicą osób, wpatrzonych w swoje smartfony (albo ich futurystyczne odpowiedniki). Obraz ten napełnił mnie smutkiem, bo sugerował, że już niedługo ludzie staną się zbędni. W relacjach z cyfrowymi supersamicami pokroju Samanthy mniej błyskotliwy facet już na starcie jest na straconej pozycji. No chyba, że szybko zda sobie sprawę, że nie jest tym jedynym.