​Dlaczego już nie jestem psychofanem The Cure

Ilustracja: Filip Zieliński. Więcej jego prac możesz zobaczyć na Instagramie

Za czasów pacholęcych i błogich moja mama oraz jej ówczesny narzeczony (który był psychofanem The Cure) zabrali mnie na koncert Roberta Smitha i spółki. Czułem się wyjątkowo komfortowo z nażelowanymi do góry włosami, ramonesce pożyczonej od mamy i czarnej koszuli. Dlaczego? Bo wszyscy dookoła wyglądali tak samo. Czułem maksymalną przynależność. Czułem, że odnalazłem swój świat, w którym inni są tacy jak ja, gdzie faceci mają pomalowane oczy i obcisłe czarne jeansy, a facetki chodzą w czarnych wielkich bojówkach i dziwacznych glanach w pajęczyny.

Koncert okrutnie mnie zmęczył, trwał 3 i pół godziny, wszystko brzmiało dokładnie jak na płycie, a cała sceniczność zespołu ograniczała się do posępnego stania w miejscu, jęczenia, dyskretnych tańców frontmana (na które wszyscy reagowali euforią jakby byli w szoku, że ten gość ma jakiekolwiek emocje). Umówmy się, nie jest to super rozrywka dla kogoś, kto głównie przejmuje się nowymi kartami Pokemon i grami na Game Boya. No ale cholera, jestem na The Cure. Wszystkim się podoba to i mi przecież powinno. Przecież chcę być jak oni. Dojrzały smutny, palący papierosy, ubrany na czarno.

Videos by VICE


Dla techno wikingów, dzikich punków i wrażliwych gotów. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Niewiele później zacząłem mieć coraz większy dostęp do internetu i wgłębiać się w to, o co tak naprawdę chodzi w The Cure. Zbyt wiele informacji (poza tumblrami psychofanek) nie znalazłem, a fora fanów mnie troszkę przerażały, bo głównie skupiały się na tym gdzie i o której godzinie Robert Smith się wysrał (serio, widziałem coś takiego), do tego masa ale to masa nadinterpretacji tekstów idola. Wraz z wiekiem zacząłem czuć ból istnienia, miłość wydawała się bolesna, a papierosy dzięki starszym kolegom coraz bardziej dostępne. Nie musiałem się zbyt długo zastanawiać, żeby odpalić sobie najbardziej pogrążającą płytę The Cure Pornography i zacząć wsłuchiwać się w teksty które w końcu REALNIE nabrały dla mnie znaczenia – chociażby „It doesn’t matter if we all die…” z piosenki 100 Years otwierającej album. The Cure stało się moim lekarstwem na samotność, już nie chciałem być fajnym smutnym gościem. STAŁEM SIĘ NIM!

Oczywistym było, że moim największym marzeniem jest mieszkanie w Wielkiej Brytanii. Chciałem się chyba po prostu dobić, zacząć żyć swoim wyimaginowanym (co dopiero z wiekiem zrozumiałem) światem. Wyjazd do Anglii był jak spełnienie marzeń każdego młodego gotha. Siedziałem z innymi gothami, słuchaliśmy razem The Cure z winyla, pijąc najtańsze browary i DOSŁOWNIE płacząc przy najbardziej podniosłych momentach. Kupowałem buty w sklepach, w których zawsze marzyłem, żeby kupować i totalnie miałem wielki tapir na głowie – i byłem za niego szanowany, a nie opluwany, no wiecie: goth’s stuff.

To jak powiedzieć, że Behemoth zniszczył rocka, bo brzmi za mało jak T.Love…

Czułem się dobrze smutny. Tak w sam raz. Tak, że nie muszę się ciąć, ale wyglądam jakbym spał w trumnie i onanizował się nad zdjęciami Nosferatu. Po kilku miesiącach w Anglii zaczęło mi coś przeszkadzać w realnym psychofaństwie (które trwało wtedy od 4 lat) – i nie były to buty w szpic czy za ciasne marynarki. Zacząłem kwestionować zajebistość swojego ulubionego zespołu. Dokładnie pamiętam, jak wpadł do mnie kolega „kjurowiec” (40-letni alkoholik słuchający tylko gotyku) i z wypiekami na twarzy puściłem mu nagranie Nirvany, które znalazłem na jakimś b-sidzie singla z początku kariery, na co on zareagował skwaszoną miną i powiedział (uwaga, cytuję): „Za mało Kjurowe. Post Punk umarł wraz z narodzinami Nirvany”. Nie rozumiałem, jak zespół grający kompletnie, ale to kompletnie inną muzykę może być porównywany do innego. To jak powiedzieć, że Behemoth zniszczył rocka, bo brzmi za mało jak T.Love…

Z każdym dniem zacząłem coraz bardziej się wkurwiać na to, że większość moich znajomych śmieje się z tego, że mam wełnianą czapkę czy kupiłem sobie Vansy bo to przecież skejciarskie, a nie kjurowe. Zacząłem też słuchać więcej Beastie Boys czy Sonic Youth i kumać, że miłość i depresja to trochę oklepane i nudne tematy na piosenki, że można też pisać teksty o piciu piwka i luzowaniu się z kolegami czy poruszać sfery ważniejsze i mniej egoistyczne niż „jestem smutny, bo mnie nie kochasz” – jak chociażby seksizm czy walka z faszyzmem. Nie ujmuję Robertowi za jego teksty, jest zdolny ale na litość boską ile można wałkować ten sam temat i tą samą estetykę?

Odnoszę wrażenie, że The Cure to mocny marketing. Wydaję mi się, że nikt poza radiem Eska nie lubi nagrań tego zespołu powstałych po połowie lat 90 – bo są po prostu niemożliwe do słuchania. Wydaję mi się też, że istnieją w tym momencie już tylko po to by odcinać kupony, by właśnie ci ludzie, którymi byłem zafascynowany lata temu mogli znowu wydać 100 funtów na koncert albo nawet na dwa czy kurwa trzy koncerty pod rząd, by usłyszeć za każdym razem to samo przez bite 3 i pół godziny.

Znam ludzi, którzy The Cure widzieli razy 40 i byli zachwyceni każdą sekundą koncertu, bo na 40 koncertów zamienili 6 razy setlistę albo zagrali 3 pełne płyty pod rząd. Najzwyczajniej w świecie nie rozumiem fajności oglądania koncertu który kropka w kropkę odtwarza nagranie z płyty, a jedyna przejmująca rzecz to czy Robert Smith schudł czy przytył. Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę się tym przejmowałem mając lat 16, ale jaka różnica między The Cure a Britney Spears ? Produkcie który wygląda, brzmi, istnieje przez lata i wzbudza w nas emocje, robi furę hajsu. Chodzi mi o to, że z każdą płytą i z każdą kolejną trasą jest to mniej autentyczne co nie, zmienia faktu, że są ludzie którzy kupili bilety na KAŻDY koncert który odbywa się podczas aktualnej trasy koncertowej po Europie.

Nie rozumiem kultu zespołu. Nie rozumiem chodzenia 40 razy na koncert jakiegokolwiek zespołu (jeżeli nie gra tam twój partner czy ktoś z rodziny), nie rozumiem wydawania 500 funtów na koszulkę

Spotkałem się nawet z określeniem „mafii kjurowej” – byłem w domach jej członków. Są to ludzie, którzy w garderobie trzymają tylko i wyłącznie koszulki The Cure, mają na półce WSZYSTKIE możliwe wydawnictwa zespołu w każdej możliwej formie od kaset po winyle, mieszkania obwieszone plakatami The Cure, całe albumy ze zdjęciami jak to stali 20 metrów od Roberta Smitha pod sklepem z bułkami, bo bali się podejść zagadać. To nie była jedna osoba, to było kilka osób i wiem, że mają znajomych którzy robią dokładnie to samo.

Nie rozumiem kultu zespołu. Nie rozumiem chodzenia 40 razy na koncert jakiegokolwiek zespołu (jeżeli nie gra tam twój partner czy ktoś z rodziny), nie rozumiem wydawania 500 funtów na koszulkę, nie rozumiem chęci przynależenia do subkultury, nie rozumiem wielu rzeczy, ale wiem jedno: psychofani The Cure nie różnią się niczym innym od psychofanów Justina Bibera czy 1D. Są tylko trochę starsi i smutniejsi. Nie odbierzcie tego tekstu jako ataku w wasz ulubiony zespół – wiem jak bardzo czułym punktem dla fanów The Cure są antyfani The Cure. Sam chciałem mieć wytatuowaną okładkę Boys Dont Cry i dostawałem gorączki jak mama mi mówiła, że ma dosyć słuchania o Robercie Smithie.

Z czasem przestałem jednak czuć potrzebę do ograniczania się do wszystkiego, co kjurowe: począwszy od ubrań kończąc na muzyce czy do posiadania znajomych którzy wyglądają w taki a nie inny sposób. Świat jest duży i pełen fajnych rzeczy. Gdyby nie właściwi ludzie, nie zajarałbym się trapem czy techno, bo wciąż żyłbym w świecie pełnym nietoperzy, trumien i tekstów o niespełnionej miłości. Wciąż z przyjemnością wracam do pierwszej płyty The Cure czy pojedynczych singli (jak Lovecats). Jednak, drodzy ultra fani The Cure, pamiętajcie proszę, że czapka z daszkiem nie czyni nikogo gorszym, a druga strona medalu może być naprawdę ładna i równie fajna, co wasza.