David Bowie – Blackstar

Kiedy w ubiegłym tygodniu zostałem spytany o możliwość napisania recenzji nowej – dwudziestej piątej już – płyty Davida Bowiego zatytułowanej “Blackstar”, poprosiłem o kilka dni. Premiera albumu miała miejsce w piątek, więc akurat przez weekend mogłem bliżej zapoznać się z tym materiałem i zebrać pierwsze myśli. Kiedy w poniedziałkowy poranek usiadłem do komputera z zamiarem spisania swoich wrażeń, zauważyłem nieodebraną wiadomość. Bowie nie żyje. Szok. Jeszcze kilka godzin wcześniej składałem w głowie jakieś fragmenty zdań, zastanawiałem się na jakich kwestiach muzycznych się skupić, a tutaj gościa już nie ma. Wszelkie wcześniejsze rozkminy straciły aktualność – niełatwo przecież skupić się wyłącznie na samej treści i podejść do “Blackstar” tylko jak do kolejnego opisywanego wydawnictwa.

Chociaż to porównanie nie jest oczywiste, “Blackstar” można traktować w kontekście Bowiego podobnie jak “Innuendo” w przypadku Queen. Ostatni, niezwykle wymowny akcent bogatej (choć posiadającej też trochę słabszych punktów) kariery będący jednocześnie jednym z najjaśniejszych punktów dyskografii – tak potrafią tylko najlepsi. Przede wszystkim prawdziwym mordercą jest numer tytułowy. “Blackstar” gniecie – to niepokojące i powalające dziesięć minut, podczas których David pozwolił sobie na wyjście poza schemat rockowych dziadków mentalnie i piosenkowo pozostających w czasach dawnej świetności. To zresztą znamienne, że Bowie mając na karku prawie siedemdziesiątkę ciągle eksperymentował i unikał wchodzenia na oczywiste ścieżki pozostając otwartym, odważnym artystą stale przekraczającym granice muzyczne i obyczajowe – awangardowe podejście do sztuki było jego domeną do samego końca. Takie skojarzenia same zresztą przychodzą do głowy – świadczy o tym chociażby quasirapowa zabawa słowem w “Girl Loves Me”, elektroniczne tło “Blackstar” czy nawiązanie do siedemnastowiecznego dramatu “Szkoda, że jest nierządnicą” Johna Forda. I spojrzenie na muzykę świeższe niż w przypadku niejednego grajka z pokolenia jego wnuków.

Videos by VICE

Niezwykle intrygujący jest nowojorsko-jazzowy klimat płyty, zresztą “Blackstar” postawiłbym właśnie bliżej jazzu niż zramolałego rocka, który przez ostatnie lata przeżywa ewidentny kryzys. Solówki saksofonu w “‘Tis a Pity She Was a Whore”, “Dollar Days” czy “Lazarusie” nie potrafią pozostawić obojętnym; Donny McCaslin – niezwykle ważne ogniwo płyty – wprowadził do ciemnych i dusznych kompozycji przestrzeń. Ciarki przechodzą, kiedy w świetnym “Lazarusie” Bowie śpiewa “Look up here, I’m in heaven; I’m trying to, I’m dying to” (a może “I’m dying too?”) w “Dollar Days” z pewnością poruszy każdego. A zamykające album nostalgiczne “I Can’t Give Everything Away” dzisiaj wybrzmiewa zupełnie inaczej. Z ostatniego materiału Bowiego przebija smutek – i nie chodzi tylko o samą jego śmierć, choć świadomość, że “Blackstar” to epitafium wywołuje jeszcze większą melancholię. Something happened on the day he died.

Inna kwestia to teledyski do “Blackstar” i “Lazarusa” – emocje wywoływane przez te obrazy potrafią wbić w fotel. Metafizyczne przedstawienie śmierci w “Łazarzu”, który ujrzał światło dzienne kilka dni przed odejściem Bowiego nie może pozostawić obojętnym. Tak naprawdę dopiero teraz w pełni można próbować zrozumieć ukrytą między wierszami prawdę i zauważyć, jak bardzo symbolicznym albumem jest “Blackstar”.

Internet zalał się łzami, na Facebooku trwa wymiana poglądów dotycząca najlepszych utworów Bowiego, David Cameron nazwał go geniuszem, Brian Eno w emocjonalnym wpisie skomentował odejście przyjaciela, Mick Jagger – którego z Ziggy’m rzekomo łączyła nie tylko muzyka – napisał o tym, jak ważną David był inspiracją, Paul McCartney zamieścił wspólne uśmiechnięte zdjęcie, Flea zrobił sobie natychmiast tatuaż – hołd – można tak wymieniać w nieskończoność. Trzeba przyznać, że Bowie wymeldował się z klasą i przytupem – z pewnością mógł domyślać się, że “Blackstar” będzie jego finałowym dziełem i zrobił wszystko, żeby to dzieło było kompletne.

Łatwo dziś mówiąc o nim popadać w banały i powtarzać utarte slogany, jednak z drugiej strony nie da się całkiem uniknąć uderzania w takie patetyczne tony – coraz więcej fajnych ludzi zawija się z tego padołu. Przyznam się bez bicia, nigdy nie byłem ortodoksyjnym fanem Ziggy’ego, ale mimo wszystko cały czas gdzieś z tyłu głowy kołatała myśl, jak ważna dla współczesnej muzyki (i sztuki w ogóle) to postać, która ciągle potrafi zaskoczyć – czego ewidentym dowodem jest “Blackstar”. I kiedy dzisiaj słucham tej płyty i odświeżam starsze rzeczy, coraz dobitnie dociera do mnie jak znaczącego artystę straciliśmy. Dziękujemy, David. Drugiego takiego już nie będziem mieli.